Sandra Brown Żar

  • Salomea

Sandra Brown Żar

28 May 2022 by Salomea

PROLOG Niektórzy powiadają, że nie mógł wybrać lepszego dnia na samobójstwo. W tamto niedzielne popołudnie odechciewało się żyć i większość żywych stworzeń ledwo dyszała. Powietrze było gęste, lepkie i gorące jak poranna zupa mleczna, wysysało energię życiową z każdej istoty, rośliny czy zwierzęcia. Chmury wyparowały w nieznośnym żarze. Wychodząc na dwór, miało się wrażenie, iż wstępuje się do brzucha wielkiego pieca hutniczego, jak te w odlewni Hoyle'ów. Wielki najedzony aligator wylegiwał się na słońcu w pobliżu zarośli na prywatnym terenie wędkarskim rodziny Hoyle'ów, z powodu kępy cyprysów rosnących pośrodku zalewiska zwanego Bayou Bosquet. W szklistych oczach zwierzęcia odbijał się rozżarzony błękit nieba. Z masztu stojącego opodal domku smętnie zwisała flaga stanu Luizjana. Cykady były zbyt leniwe, aby odgrywać swe zgrzytliwe serenady, chociaż od czasu do czasu któryś z owadów zakłócał rozespaną ciszę dnia kilkoma wydanymi bez przekonania dźwiękami. Ryby schowały się głęboko przy dnie, szukając cienia pod gęstym zielonym dywanem rzęsy. Tkwiły bez ruchu w cienistych, mętnych głębinach, od czasu do czasu wachlując skrzelami. Mokasyn błotny leżał bezwładnie na brzegu rozlewiska, groźny choć nieruchomy. Rozlewisko było siedliskiem ptaków, ale dzisiaj nawet one podsypiały w gniazdach, z wyjątkiem samotnego jastrzębia, który przycupnął na szczycie drzewa, dawno temu spalonego przez piorun. Szczątki giganta były tak ogołocone i zbielałe w słońcu, że wyglądały jak kości. Skrzydlaty myśliwy spojrzał na stojący na brzegu rzeki domek. Może dostrzegł mysz przemykającą pomiędzy palami zabezpieczającymi pomost wędkarski, ale najprawdopodobniej odezwał się w nim zwierzęcy instynkt, ostrzegający przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Huk wystrzału nie był tak głośny, jak można się było spodziewać. Powietrze gęste jak puchowa poduszka chyba zatrzymało i wyciszyło falę dźwiękową. Strzał nie wywołał wrażenia na mieszkańcach rozlewiska. Flaga nadal zwisała smętnie z masztu, spasiony aligator nie mrugnął nawet okiem. Wąż wślizgnął się do wody z cichym pluskiem, bynajmniej nie zaniepokojony, raczej urażony, że ktoś zakłócił jego niedzielną drzemkę. Jastrząb wzbił się w powietrze, bez wysiłku zataczając szerokie kręgi, unoszony gorącymi prądami powietrza. Obserwował teren w poszukiwaniu zdobyczy nieco atrakcyjniejszej niż mała myszka przyczajona pomiędzy drewnianymi żerdziami pomostu. Ani przez chwilę nie pomyślał o martwym człowieku w domku nad brzegiem rzeki. 1 - Pamiętasz Klapsa Watkinsa? - Kogo? - Tego gościa, który awanturował się w barze. - Czy mógłbyś mówić jaśniej? W jakim barze i kiedy? - Wtedy, kiedy pojawiłeś się w naszym mieście. - To było trzy lata temu. - Owszem, ale powinieneś to pamiętać. - Chris Hoyle pochylił się do przodu na krześle, jakby chciał w ten sposób wspomóc zawodną pamięć przyjaciela. - Przypominasz sobie tego krzykacza, który wywołał bójkę? Twarz, na której widok przestają tykać zegary? Ogromne uszy. - Ach, tego gościa. Tak. Tego z... - Beck przyłożył dłonie do skroni, parodiując gigantyczne małżowiny. - Stąd jego przydomek, Klaps - powiedział Chris. Beck uniósł jedną brew. - Gdy tylko zawiał wiatr, jego uszy... - Klapały o głowę - dokończył Beck. - Jak okiennice podczas wichury. - Chris wyszczerzył zęby w uśmiechu i uniósł butelkę piwa w milczącym toaście. Żaluzje w prywatnej bibliotece Hoyle'ów były szczelnie zamknięte w ochronie przed palącymi promieniami popołudniowego słońca. Półmrok ułatwiał też oglądanie telewizji. Akurat nadawano relację z meczu Bravesów. Rozgrywano końcówkę dziewiątego inningu i wiadomo już było, że do wygranej Atlancie potrzebny jest cud. Mimo niekorzystnego wyniku były gorsze sposoby na przeżycie dusznego niedzielnego popołudnia niż w przyciemnionym pokoju chłodzonym klimatyzacją, przy butelce zimnego piwa. Chris Hoyle i Beck Merchant spędzali w tym pokoju dużo czasu. Była to idealna bawialnia dla mężczyzn. Wyposażona w pięćdziesięciocalowy ekran telewizyjny i system głośników surround, zawsze pełny barek z wbudowaną maszyną do robienia lodu, chłodziarkę wypełnioną napojami bezalkoholowymi i piwem, stół do bilarda, tarczę do gry w rzutki i okrągły stół do gry w karty, otoczony sześcioma skórzanymi fotelami, miękkimi i nęcącymi jak piersi dziewczyny z okładki najnowszego „Maxima". Pokój był wyłożony boazerią w kolorze ciemnego orzecha i wyposażony w solidne meble, które nie wymagały nadmiernej troski. Powietrze tu było przesiąknięte dymem papierosowym i zapachem testosteronu. Beck otworzył kolejną butelkę piwa. - I co z tym Klapsem? — spytał. - Wrócił. - Nie wiedziałem, że gdzieś wyjeżdżał. Właściwie to chyba nie spotkałem go od tamtego wieczoru, a i wtedy widziałem go jak przez mgłę, tak mi spuchły oczy. Chris uśmiechnął się na wspomnienie owego zdarzenia. - Jak na burdy barowe, tamta była naprawdę niezła. Zarobiłeś od Klapsa kilka dobrze wymierzonych ciosów. Zawsze umiał się posługiwać pięściami. Musiał, bo przez cały czas bił kogoś po gębie. - Pewnie bił się w obronie przed okrutnymi kawałami na temat jego uszu. - Niewątpliwie. W każdym razie ta jego niewyparzona gęba zawsze wpędza go w kłopoty. Niedługo po kłótni z nami powaśnił się z byłym mężem swej siostry. Poszło chyba o kosiarkę do trawy. Któregoś wieczoru krew zbytnio uderzyła mu do głowy i rzucił się na byłego szwagra z nożem. - Zabił go? - Tylko zranił, ale cięcie poszło przez brzuch i polało się wystarczająco dużo krwi, żeby oskarżyć Klapsa o napad z bronią w ręku i usiłowanie zabójstwa. Nawet jego własna siostra zeznawała przeciwko niemu. Ostatnie trzy lata spędził w Angoli, a teraz jest na zwolnieniu warunkowym. - No i dobrze. - Nie za bardzo - skrzywił się Chris. - Klaps poszedł siedzieć przez nas. Przynajmniej tak powiedział trzy lata temu, kiedy wprowadzano go do furgonetki więziennej. Uważa za niesprawiedliwe, że trafił za kratki, a my nie. Wykrzykiwał inwektywy i groźby, od których mnie zmroziło. - Nie przypominam sobie tego. - Może byłeś wtedy w toalecie, liżąc rany. Tak czy owak, Klaps jest niezrównoważonym emocjonalnie i nieobliczalnym zabijaką, białym śmieciem z marginesu, którego jedyny talent polega na żywieniu uraz do ludzi. W tym akurat przoduje. Tamtej nocy go upokorzyliśmy i nawet jeśli był pijany, wątpię, aby nam wybaczył i zapomniał. Lepiej miej na niego oko. - Ostrzeżenie przyjęte. - Beck zerknął przez ramię w stronę kuchni. - Czy jestem zaproszony na obiad? - Zawsze. - Znakomicie. - Umościł się wygodniej na sofie. - Cokolwiek tam dziś pichcą, od zapachu leci mi ślinka. - Ciasto z kremem kokosowym. Nikt nie robi lepszych wypieków niż Selma. - Zgadzam się z tobą w zupełności, Chris. - Do pokoju wszedł jego ojciec, Huff Hoyle, wachlując się słomkowym kapeluszem. - Podaj mi jedno piwko. Cholernie mnie suszy. Nie dałbym rady splunąć, nawet gdyby mój kutas stanął w ogniu. Powiesił nakrycie głowy na wieszaku i opadł ciężko na rozkładany fotel. Otarł czoło rękawem. - Diabli nadali, co za upał. - Z westchnieniem oparł się na powleczonych chłodną skórą poduszkach. - Dzięki, synu. - Chwycił zimną butelkę, którą otworzył dla niego Chris i wskazał nią w kierunku telewizora. - Kto wygrywa? - Na pewno nie Bravesi. Właściwie to już koniec. - Beck wyłączył dźwięk, gdy komentatorzy zaczęli analizować przyczyny ich niepowodzenia w meczu. - Nie muszą tłumaczyć, dlaczego przegrali. Wystarczy nam wynik. Huff zamruczał potakująco. - Ich sezon skończył się dokładnie wtedy, gdy pozwolili tym pazernym cudzoziemskim primadonnom uczyć właścicieli klubu, co mają robić. Ogromny błąd. Przewidziałem to. - Pociągnął długi łyk piwa, niemal osuszając butelkę. - Grałeś w golfa dziś po południu? - spytał Chris. - Było zbyt gorąco - odparł Huff, zapalając papierosa. - Zrobiliśmy tylko trzy dołki, a potem wróciliśmy do klubu na partyjkę remika. - Na ile ich dzisiaj ograłeś? Nie było sensu pytać, czy Huff wygrał, czy też przegrał. Zawsze był zwycięzcą. - Kilka setek. - Nieźle. - Nie warto grać, kiedy się przegrywa - stary mrugnął do syna, a potem do Becka. Opróżnił butelkę jednym łykiem. - Widzieliście dziś Danny'ego? - Powinien się tu za chwilę zjawić — odparł Chris. - Pod warunkiem, że zdoła wcisnąć spotkanie z nami pomiędzy niedzielną mszę poranną a wieczorny Anioł Pański. - Nie psuj mi humoru - jęknął Huff. - Stracę jeszcze apetyt na obiad. Huff uważał, że kaznodziejstwo, modlitwa i śpiewanie hymnów to rzecz dla kobiet i zniewieściałych mężczyzn. Porównywał organizację kościelną do organizacji przestępczej, z tym że Kościół był bezkarny i miał ulgi podatkowe. Huff wykazywał jednaką nietolerancję zarówno dla różnego rodzaju świętoszków, jak dla homoseksualistów i związkowców. - Właśnie opowiadałem Beckowi o tym, że Klaps Watkins wyszedł na warunkowe - Chris taktownie odwrócił uwagę ojca od młodszego brata i jego niedawnego zainteresowania sprawami duchowymi. - Biały śmieć - wymruczał Huff, stukając o ziemię czubkiem buta. - Jak cała rodzina, począwszy od pradziadka Klapsa, który był najbardziej zatwardziałym rozpustnikiem, jakiego nosiła ziemia. Znaleźli go nieżywego z potłuczoną butelką whisky wepchniętą w gardło. Pewnie naraził się komuś o jeden raz za dużo. Muszą się tam u nich krzyżować wsobnie, bo każde z nich jest brzydkie jak samo piekło i głupsze niż but. - Może i tak - roześmiał się Beck. - Jestem jednak winien Klapsowi odrobinę wdzięczności. Gdyby nie on, nie czekałbym tu dziś na niedzielny obiad. Huff spojrzał na niego z ojcowską czułością. - Nie, Beck. To było ci pisane, tak czy owak. Sprawiłeś, że całe to zamieszanie z Gene'em Iversonem nabrało jakiegoś sensu. Twoje pojawienie się jest jedyną dobrą rzeczą, która z tego wynikła. - To oraz impas ławy przysięgłych - dodał Chris. - Nie zapominajmy o tej dwunastce. Gdyby nie oni, nie siedziałbym dzisiaj tutaj, lecz w celi, z indywiduami pokroju Klapsa Watkinsa. Chris często wspominał proces o zamordowanie Gene'a Iversona. Jego żartobliwe lekceważenie sprawiało, że Beck czuł się nieswojo, tak jak w tej chwili. Zmienił więc temat. - Nie cierpię rozmów o sprawach zawodowych w dni wolne, ale jest coś, o czym powinniście się dowiedzieć. - Dla mnie nie ma dni wolnych - powiedział Huff. - A dla mnie są - mruknął z niechęcią Chris. - Złe wieści, Beck? - Być może. - Nie możemy pogadać o tym po obiedzie? - Jeśli wolicie, oczywiście. - Nie - zdecydował Huff. - Znasz moje podejście do złych nowin. Wolę je usłyszeć jak najszybciej, a już na pewno nie zamierzam z tym czekać do skończenia posiłku. Co się dzieje, Beck? Nie mów mi, że Agencja Ochrony Środowiska przywaliła mi kolejną karę pieniężną za te stawy... - Nie, nie to. Niezupełnie. - Więc co? - Poczekaj. Najpierw naleję sobie drinka - powiedział Chris do Huffa. - Ty lubisz dowiadywać się o złych nowinach jak najwcześniej, a ja wolę ich wysłuchiwać ze szklanką burbona w dłoni. Chcesz? - Bez wody, ale nie żałuj lodu. - Beck? - Nie, dziękuję. Chris podszedł do barku i sięgnął po karafkę oraz dwie szklanki. Wyjrzał przez okno, uchylając listewki żaluzji, a potem otworzył je szerzej. - Co my tu mamy! - powiedział. - Co się dzieje? - spytał Huff. - Właśnie podjechał samochód szeryfa. - A co myślałeś? Dziś dzień wypłaty. - Nie sądzę, Huff - odparł Chris, wciąż wyglądając przez okno. - Przywiózł kogoś ze sobą. - Kogo? - Nie wiem. Nigdy wcześniej go nie widziałem. - Dokończył nalewanie drinków i podał ojcu. Cała trójka w milczeniu słuchała, jak Selma wychodzi z kuchni i człapie w kierunku drzwi wejściowych, przy których rozległ się dzwonek. Gospodyni przywitała przybyszów, ale odgłosy rozmowy były zbyt wytłumione, aby można zrozumieć, o co chodzi. Usłyszeli zbliżające się kroki i po chwili w drzwiach do biblioteki pojawiła się Selma. - Panie Hoyle, szeryf Harper do pana. Huff gestem nakazał wprowadzić gości. Rudy Harper został mianowany na stanowisko szeryfa przed trzydziestu laty, dzięki hojnemu wsparciu ze strony Huffa. Pieniądze zapewniły Rudemu pewną wygraną i wygodne życie na posadzie, aż do dnia dzisiejszego. Włosy Rudego, w młodości ognistoczerwone, teraz wyblakły i pociemniały, jakby jego głowę pokryła rdza. Był mężczyzną niemal dwumetrowego wzrostu, tak przy tym chudym, że solidny skórzany pas z kaburą i policyjnym ekwipunkiem wyglądał jak dętka przewieszona przez szta-chetę w płocie. Szeryf robił wrażenie wypranego z wszelkich sił, i to nie tylko z powodu panującego na zewnątrz upału. Miał długą, wymizerowaną twarz, jakby ciążyły na niej wyrzuty sumienia wywołane trzema dekadami korupcji. Zachowywał się jak człowiek, który zbyt tanio sprzedał duszę diabłu. Zawsze był ponury, ale teraz, gdy wsunął się do pokoju i zdjął kapelusz, wydał się wszystkim szczególnie przygnębiony. Towarzyszący mu młodszy oficer, którego nigdy wcześniej nie widzieli, wyglądał z kolei, jakby ktoś zanurzył go w kadzi pełnej krochmalu. Ogolony tak gładko, że jego policzki poróżowialy od pociągnięć żyletki, był czujny i spięty niczym sprinter czekający w blokach na wystrzał sygnalizujący rozpoczęcie biegu. Rudy Harper skinął lekko w kierunku Becka, a potem spojrzał na Chrisa stojącego za oparciem fotela ojca. Wreszcie jego wzrok spoczął na Huffie, który nie ruszył się z miejsca. - Witaj, Rudy - powiedział. - Dzień dobry. - Szeryf unikał jego wzroku, wpatrując się usilnie w rondo kapelusza, które miętosił chudymi palcami. - Drinka? - Nie, dziękuję. Huff nigdy nie wstawał, żeby okazać ludziom szacunek. Wszyscy w miasteczku wiedzieli, że jego zdaniem nikt, poza nim samym, nie zasługuje na taki gest. Teraz jednak, powodowany niecierpliwością, opuścił podnóżek fotela i zerwał się na nogi. - Co się dzieje? Co jest? - obrzucił spojrzeniem wypucowanego towarzysza szeryfa. Rudy odchrząknął, opuścił kapelusz i nerwowo postukał nim o udo. Minęła dłuższa chwila, zanim wreszcie spojrzał Huffowi prosto w oczy. Wszystko to podpowiedziało Beckowi, że sprawa, z którą przybył tu dziś szeryf, jest znacznie poważniejsza niż odebranie comiesięcznej łapówki, - Chodzi o Danny'ego... - zaczął Rudy. 2 Autostrada zmieniła się nie do poznania. Sayre Lynch pokonywała drogę między międzynarodowym portem lotniczym w Nowym Orleanie a Destiny wiele razy, dziś jednak wydawało się jej, że podróżuje tędy po raz pierwszy. Charakterystyczne dla miejscowego krajobrazu obiekty zostały w imię postępu zrównane z ziemią lub przesłonięte. Urok rolniczej Luizjany został zduszony przez krzykliwy komercjalizm. Niewiele oryginalnych i malowniczych miejsc przetrwało szturm. Sayre mogła się teraz równie dobrze znajdować w jakimkolwiek innym miejscu w Stanach. Małe, rodzinne kawiarenki zostały zastąpione przez fast foody. Zamiast domowych pasztecików i muffaletta[rodzaj kanapki z pastą oliwkowo-czosnkową] sprzedawano tu teraz kubełki z pieczonymi skrzydełkami i zestawy promocyjne. Ręcznie wymalowane szyldy ustąpiły miejsca neonom. Karty dań wypisywane codziennie na czarnych tablicach zostały wyparte przez bezosobowe głosy w okienkach dla zmotoryzowanych. Podczas jej wieloletniej tu nieobecności buldożery wyrwały z korzeniami porośnięte mchem drzewa, aby poszerzyć autostradę. Rozbudowa pomniejszyła niegdyś rozległe i tajemnicze bagna. Gęste rozlewiska były teraz owinięte wstęgami zjazdów i wjazdów na autostradę, wiecznie zakorkowanych minifurgonetkami i pikapami. Aż do tej chwili Sayre nie zdawała sobie sprawy z ogromu swej nostalgii, ale te drastyczne przekształcenia krajobrazu wzbudziły w niej tęsknotę za dawnym porządkiem rzeczy. Pragnęła jeszcze raz poczuć zapachy cayenne i filé[utarte liście sasafrzanu], usłyszeć żargon ludzi, którzy serwowali dania cajun, przygotowane w niespełna trzy minuty. Nowoczesne autostrady czyniły podróż znacznie krótszą, ale Sayre wolałaby teraz jechać drogą, którą znała, ze szpalerem drzew rosnących tak blisko siebie, że ich gałęzie przeplatały się, tworząc sklepienie rzucające kratkowany cień na asfalt. Tęskniła za czasami, kiedy mogła podróżować z opuszczonymi oknami i zamiast duszących spalin wdychać świeże powietrze przesycone zapachem kapryfolium magnolii, z nutką wilgoci z rozległych mokradeł. Zmiany, które nastąpiły tu w ciągu ostatnich dziesięciu lut, drażniły jej zmysły i znieważały wspomnienia miejsca, w którym dorastała. Mimo to wiedziała, że jej wewnętrzne przeobrażenie było prawdopodobnie równie drastyczne, choć może mniej widoczne. Ostatnim razem, gdy znalazła się na tej drodze, jechała w przeciwnym kierunku, uciekając z Destiny. Tamtego dnia im bardziej oddalała się od domu, tym lepiej się czuła, zupełnie jakby warstwa po warstwie opadały z niej wszystkie negatywne wspomnienia. Dzisiaj wracała i strach ciążył jej niczym średniowieczna zbroja. Nostalgia, nieważne jak dręcząca i silna, nigdy nie skłoniłaby jej do powrotu. Tylko śmierć brata, Danny'ego, mogła ją do tego zmusić. Najwyraźniej wytrzymał z Huffem i Chrisem tak długo, jak potrafił, po czym uwolnił się od nich w jedyny dostępny dla niego sposób. Gdy zbliżyła się do rogatek Destiny, jakby na zawołanie zobaczyła najpierw kominy. Sterczały wojowniczo nad miastem, wielkie, czarne i szpetne, wypuszczając jak co dzień kłęby dymu. Zamknięcie pieców, nawet w dniu pogrzebu Danny'ego byłoby zbyt kosztowne i niewydajne. Znając Huffa, wiedziała, że prawdopodobnie nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby w ten sposób uszanować pamięć najmłodszego dziecka. Na wielkim transparencie na granicy miasta widniał napis: „Witamy w Destiny, domu Hoyle Enterprises". Tak jakby był to jakiś powód do dumy, pomyślała. Odlewanie żelaznych rur uczyniło Huffa bogaczem, ale jego pieniądze były znaczone krwią. Sayre jechała ulicami miasta, które kiedyś przemierzała na rowerze. Później nauczyła się prowadzić i rozbijała się po nich samochodem z przyjaciółmi, szukając rozrywki, chłopców i każdej szalonej uciechy, jaką potrafili wymyślić. Od kościoła metodystów dzieliło ją jeszcze jedno skrzyżowanie, gdy usłyszała dźwięk organów. Były podarunkiem dla parafii od jej matki, Laurel Lynch Hoyle. Przytwierdzono na nich tabliczkę z brązu z jej imieniem. Jako jedyne w całym Destiny, organy były dumą i radością małej kongregacji. Nie mógł się nimi pochwalić żaden z kościołów katolickich, chociaż Destiny było głównie katolickim miastem. Podarunek jej matki był szczery i hojny, ale stał się kolejnym symbolem bezwzględnej dominacji Hoyle'ów nad miastem i jego mieszkańcami. Jakie to smutne, że dziś organy wygrywały pieśń pogrzebową dla jednego z dzieci Laurel Hoyle, syna, który umarł pięćdziesiąt lat za wcześnie, odbierając sobie życie. Sayre dowiedziała się o tym w niedzielę po południu, gdy wróciła do swojego biura ze spotkania z klientem. Zazwyczaj nie pracowała w niedzielę, ale był to jedyny dzień, który ów klient mógł poświęcić na rozmowę. Julia Miller, niedawno świętująca pięciolecie asystowania Sayre, nie pozwoliłaby pracować swojej szefowej samotnie. Podczas gdy Sayre rozmawiała z klientem, sekretarka nadrabiała zaległości w robocie papierkowej. Gdy Sayre wróciła do biura, Julia wręczyła jej kartkę z wiadomością. - Ten pan dzwonił trzy razy, pani Lynch. Nie chciałam podawać mu pani numeru telefonu, chociaż nalegał. Sayre zerknęła na numer międzymiastowy, po czym zmięła kartkę i wrzuciła ją do kosza. - Nie życzę sobie rozmawiać z moją rodziną. - On nie jest pani krewnym. Powiedział, że pracuje dla rodziny i że to bardzo ważne, chce skontaktować się z panią jak najprędzej. - Nie mam ochoty rozmawiać z nikim, kto pracuje dla mojej rodziny. Są jakieś inne wiadomości? Czy nie dzwonił przypadkiem pan Taylor? Obiecał mi na jutro te lambrekiny. - Chodzi o pani brata. Nie żyje. Sayre zatrzymała się tuż przed drzwiami gabinetu. Przez długą chwilę wpatrywała się przez rząd okien w most Golden Gate. Tylko sam szczyt rdzawoczerwonych filarów wystawał ponad gęsty dywan mgły. Woda w zatoce była szara, zimna i wzburzona, jakby targana złymi przeczuciami. - Który? - spytała, nie odwracając się. - Który co? - Brat. - Danny. Danny, który dzwonił do niej dwa razy w ciągu ostatnich kilku dni. Danny, z którym nie chciała rozmawiać. Sayre odwróciła się do swojej asystentki. Julia spoglądała na nią ze współczuciem. - Twój brat Danny umarł dziś rano, Sayre. Pomyślałam, ze powinnaś się o tym dowiedzieć bezpośrednio, nie przez telefon. Sayre westchnęła ciężko. - Jak? - Wydaje mi się, że powinnaś o tym porozmawiać z tym całym Merchantem. - Julia, proszę cię. Jak umarł Danny? - Podobno popełnił samobójstwo - powiedziała łagodnie Julia. - Przykro mi. To wszystko, co powiedział pan Merchant - dodała po chwili. Sayre powędrowała do gabinetu i zamknęła za sobą drzwi. Słyszała, jak w sekretariacie kilkakrotnie rozlega się dzwonek telefonu, jednak Julia nie przełączyła żadnych rozmów, zakładając, że Sayre potrzebuje nieco czasu, by zebrać myśli i oswoić się z nowiną. Czy Danny dzwonił do niej, żeby się pożegnać? Jeżeli tak, to czy potrafi żyć z poczuciem winy, że odmówiła rozmowy z nim? Po godzinie Julia zapukała cicho do gabinetu. - Wejdź, proszę - zawołała Sayre. - Nie ma sensu, żebyś zostawała tu dłużej - powiedziała, gdy Julia otworzyła drzwi. - Idź do domu. Poradzę sobie. Asystentka położyła na biurku kartkę papieru. - Mam jeszcze dużo roboty. Jeśli będziesz mnie potrzebować, wezwij przez interkom. Czy mogę ci jakoś pomóc? Sayre pokręciła głową. Julia wycofała się z gabinetu, zamykając drzwi. Na pozostawionej przez nią kartce widniała data i miejsce pogrzebu. Wtorek, jedenasta rano. Sayre nie była zaskoczona, że uroczystość zorganizowano tak szybko. Huff nie lubił tracić czasu. Wraz z Chrisem nie mogli się pewnie doczekać, żeby mieć to za sobą. Pochować Danny'ego i jak najszybciej wrócić do normalnego życia. Sayre również odpowiadał dzień pogrzebu. Zapobiegał zbyt długim rozważaniom na temat wzięcia udziału w ceremonii. Nie mogła w nieskończoność odwlekać podjęcia decyzji. Wczoraj rano złapała samolot do Nowego Orleanu, z przesiadką w Dallas-Fort Worth. Przyleciała na miejsce późnym popołudniem. Przespacerowała się do Dzielnicy Francuskiej, zjadła obiad w barze gumbo i zatrzymała się w hotelu Windsor Court, gdzie mimo komfortu spędziła bezsenną noc. Nie chciała wracać do Destiny. Nie chciała. To głupie, ale obawiała się wpaść w sidła, które ją tam uwiążą, na zawsze pozostawiając w łapach Huffa. Nadejście świtu nie przyniosło ulgi. Wstała, ubrała się w czarną pogrzebową garsonkę i wyruszyła do Destiny, planując przybycie tuż przed rozpoczęciem ceremonii i wyjazd zaraz po jej zakończeniu. Parking przed kościołem z białą strzelistą wieżą i witrażowymi drzwiami był już zastawiony, podobnie jak okoliczne ulice. Musiała zaparkować kilka przecznic dalej. Gdy przekraczała próg świątyni, dzwon ogłosił właśnie godzinę jedenastą. W porównaniu z upałem panującym na zewnątrz, w środku było chłodno, ale, jak zauważyła, wszyscy i tak używali papierowych wachlarzy, nadrabiając w ten sposób brak klimatyzacji. Wślizgnęła się na miejsce w ostatnim rzędzie dokładnie w chwili, gdy chór odśpiewał do końca pieśń na wejście i pastor stanął przy pulpicie. Ludzie pochylili głowy do modlitwy, Sayre zaś spojrzała w stronę trumny ustawionej na nosidłach przed prezbiterium. Była prosta, srebrna i zamknięta. Ucieszyła się z tego powodu. Nie zniosłaby chyba widoku Danny'ego, leżącego niczym woskowa lala w trumnie wyłożonej aksamitem. Powstrzymała dalsze myśli i skoncentrowała się na eleganckiej prostocie wiązanki białych lili na wieku trumny. Nie dostrzegła nigdzie Huffa ani Chrisa, ale zapewne obaj siedzieli w pierwszym rzędzie, z odpowiednio żałobnymi minami. Hipokryzja rodziny budziła w niej mdłości. Wymieniono ją jako jedną z najbliższych krewnych zmarłego: - Siostra, Sayre Hoyle, zamieszkała w San Francisco - zaintonował duchowny. Chciała wstać i krzyknąć, że Hoyle już dawno przestało być jej nazwiskiem. Po drugim z kolei rozwodzie zaczęła używać panieńskiego nazwiska matki i tak firmowała dyplom ze studiów, firmową papeterię, kalifornijskie prawo jazdy i paszport. Nie nazywała się już Hoyle, ale wiedziała, że ktokolwiek podawał listę krewnych pastorowi, specjalnie umieścił na niej to właśnie nazwisko. Homilia była żywcem wyjęta z kaznodziejskiego podręcznika. Wygłosił ją duchowny o błyszczącej od potu twarzy, wyglądający na nieletniego. Jego uwagi były skierowane ogólnie ku ludzkości. Niewiele wspominał o Dannym jako człowieku. Nie powiedział o nim niczego wzruszającego czy osobistego. Było to tym bardziej smutne, że nawet własna siostra zmarłego kilka dni przed jego śmiercią odmówiła rozmowy z nim. Nabożeństwo zakończyło się odśpiewaniem Amazing Grace. W kościele rozległo się tu i ówdzie pochlipywanie. Trumnę niosło czterech dyrektorów Hoyle Enterprises, jakiś blondyn, którego nie znała, i Chris. Powoli prowadzili Danny'ego główną nawą kościoła, dając Sayre aż nadto czasu, by przyjrzała się swemu starszemu bratu. Był jak zwykle elegancki i przystojny, w stylu filmowego idola z lat trzydziestych. Brakowało mu jedynie cienkiego wąsika. Włosy, wciąż kruczoczarne, przystrzygł nieco krócej niż zazwyczaj i postawił z przodu na żel. Dość młodzieżowy wygląd jak na prawie czterdziestolatka, ale trzeba przyznać, że ani trochę nie raził. Jego oczy, z tęczówkami niemal tak czarnymi, jak źrenice, wywoływały niepokój. Huff szedł tuż za trumną. Nawet przy tej okazji roztaczał wokół siebie aurę wyższości. Trzymał się prosto, dumnie unosząc głowę. Każdy krok stawiał pewnie, jak zdobywca, który ma niezaprzeczalne prawo do posiadania ziemi, po której stąpa. Jego usta były jak zwykle zaciśnięte w cienką, stanowczą linię, którą Sayre tak dobrze pamiętała. Oczy błyszczały niczym czarne paciorki wypchanej lalki. Były suche i czyste - ojciec nie płakał po Dannym. Włosy, zupełnie już zbielałe, nadal układał gładko, z iście wojskową precyzją. Przybyło mu kilka kilogramów w talii, ale nadal był tak żywotny, jakim go zapamiętała. Na szczęście ani on, ani Chris jej nie zauważyli. Pragnąc uniknąć tłumu i rozpoznania, wyślizgnęła się na dwór bocznymi drzwiami. W procesji na cmentarz jechała jako ostatnia. Zaparkowała w dość dużej odległości od namiotu, który rozstawiono nad świeżo wykopanym grobem. W ponurych grupkach i pojedynczo ludzie wspinali się po łagodnym wzniesieniu ku miejscu pochówku. Prawie wszyscy odziani byli w najlepsze odświętne ubrania, teraz przepocone od upału. Większość z nich włożyła zbyt ciasne, rzadko używane buty. Wielu z tych ludzi Sayre znała z imienia. Byli to mieszkańcy miasteczka, którzy całe swoje życie spędzili w Destiny. Niektórzy prowadzili małe firmy, lecz większość z nich w ten czy w inny sposób pracowała dla Hoyle'ów. Dostrzegła kilkoro wykładowców ze szkoły publicznej. Największym marzeniem jej matki było posłanie dzieci do najbardziej ekskluzywnych prywatnych szkół na Południu, ale Huff pozostał nieugięty. Chciał, by uczyli się prawdziwego życia, pozostając pod jego kuratelą. Każdą dyskusję na ten temat ucinał, mówiąc: „Prywatna szkoła dla mazgajów nie nauczy ich życia i tego, jak się przez nie przebijać łokciami". Matka, jak zwykle w przypadku kłótni, ustępowała z pełnym rezygnacji westchnięciem. Sayre została w samochodzie, czekając z silnikiem pracującym na jałowym biegu. Na szczęście pogrzeb był litościwie krótki. Gdy tylko się zakończył, tłum żałobników powrócił do wozów, starając się ukryć pośpiech. Huff i Chris wyszli spod namiotu ostatni, wprzódy uścisnąwszy dłoń duszpasterzowi. Sayre obserwowała, jak wsiadają do limuzyny podstawionej dla nich przez dom pogrzebowy Weirów. Stary Weir wciąż prowadził firmę, chociaż już dawno minęły lata jego świetności. Otworzył teraz drzwi limuzyny i odsunął się na dyskretną odległość. Huff i Chris przeprowadzili krótką rozmowę z blondynem, który wcześniej niósł trumnę Danny'ego. Potem obaj wsiedli do wozu, blondyn pomachał im na pożegnanie, pan Weir zasiadł za kierownicą i limuzyna odjechała z cmentarza. Sayre była zadowolona, widząc, jak znikają za zakrętem. Odczekała jeszcze dziesięć minut, aż ostatni uczestnik ceremonii opuścił cmentarz, po czym wyłączyła silnik i wysiadła z samochodu. - Pani rodzina prosiła mnie o przywiezienie pani do domu, na stypę. Zaskoczona, obróciła się w miejscu tak gwałtownie, że wzbudziła małą fontannę żwiru na parkingu. Opierał się o bagażnik jej samochodu. Przez ramię trzymał przewieszoną marynarkę. Miał rozluźniony krawat, rozpiętą pod szyją koszulę i podwinięte do łokci rękawy. Nosił okulary przeciwsłoneczne. - Nazywam się Beck Merchant. - Domyśliłam się tego. Widziała jego nazwisko wcześniej, w gazetach, i zastanawiała się, czy wymawiał je z francuska. Nie robił tego. Jego wygląd też był typowo amerykański, począwszy od blond włosów, poprzez szeroki uśmiech i proste zęby, po spodnie od Ralpha Laurena. - Miło mi panią poznać, pani Hoyle - powiedział, nie zwracając uwagi na jej niemiły ton. - Lynch. - Poprawka przyjęta - odparł uprzejmie, jednocześnie uśmiechając się z kpiną. - Czyżby przekazywanie wiadomości też należało do pana obowiązków? Myślałam, że jest pan ich prawnikiem. - Prawnikiem, chłopcem na posyłki... - Poplecznikiem. Przyłożył dłoń do serca i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Zbyt mi pani pochlebia. - Wątpię. - Zatrzasnęła drzwi samochodu. - Przekazał mi pan zaproszenie, proszę im odpowiedzieć, że nie skorzystam. A teraz chciałabym zostać sama, aby pożegnać się z Dannym - odwróciła się i zaczęła wspinać w stronę grobu. - Proszę się nie spieszyć. Zaczekam na panią. Ponownie się odwróciła. - Ani myślę pojawić się na ich cholernej stypie. Gdy tylko zrobię to, co zamierzałam, wracam do Nowego Orleanu, a stamtąd odlatuję do San Francisco. - Może to pani zrobić, albo zachować się przyzwoicie i wziąć udział w pożegnaniu brata. Po zakończeniu przyjęcia prywatny odrzutowiec Hoyle Enterprises odwiezie panią do San Francisco, przez co zaoszczędzi sobie pani kłopotów podróży liniowcami. - Stać mnie na wyczarterowanie własnego odrzutowca. - Tym lepiej. Sama wpadła w jego sidła i nienawidziła się za to. Była w Destiny dopiero od godziny i już zaczęła wracać do starych nawyków. Nauczyła się jednak, jak rozpoznawać niebezpieczeństwo i unikać go. - Dziękuję, ale nie, panie Merchant. Żegnam. Ruszyła zboczem wzgórza ku grobowi. - Czy wierzy pani w samobójstwo Danny'ego? Nie spodziewała się, że mógłby powiedzieć coś takiego. Znów odwróciła się i spojrzała na niego. Nie opierał się już leniwie o bagażnik, lecz postąpił kilka kroków w jej kierunku, jakby nie tylko chciał usłyszeć odpowiedź, ale ocenić reakcję na to zaskakujące pytanie. - A pan? - spytała. - Nieważne, w co ja wierzę - odparł, - Biuro szeryfa kwestionuje sposób śmierci pani brata. 3 - Dobrze to panu zrobi, paniczu - powiedziała Selma, wręczając Chrisowi talerz pełen jedzenia. - Dziękuję. - Czy mogę coś panu podać, panie Hoyle? - Gospodyni, choć miała dzisiaj wolne, na żałobne ubranie wdziała fartuch. Wyglądała dość osobliwie, zwłaszcza że wciąż była w kapeluszu, który włożyła na nabożeństwo. - Poczekam z tym trochę, Selmo. - Nie jest pan głodny? - Jest za gorąco, żeby jeść. Dach nad gankiem frontowym zapewniał wprawdzie cień, ale nawet i to nie było wystarczającą ochroną przed wszędobylskim upałem. Wiatraki pod sufitem pracowały pełną parą, lecz międliły jedynie rozgrzane powietrze. Huff często ocierał spoconą twarz chusteczką. W domu klimatyzacja utrzymywała wnętrza w przyjemnym chłodzie, ale uznał za właściwe, aby wraz z Chrisem witać przybywających gości w progu i tam też przyjmować ich kondolencje. - Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, proszę tylko zawołać, zaraz podam. - Selma, ocierając załzawione oczy, weszła do domu przez szerokie drzwi wejściowe, które ustroiła żałobnymi chorągiewkami. Kręciła nosem na pomysł wynajęcia aprowizatora, który miał się zająć zorganizowaniem stypy. Nie lubiła, gdy obcy pchali się jej do kuchni. Huff jednak nalegał. Selma nie powinna urządzać tego przyjęcia. Od kiedy dowiedziała się o Dannym, co chwila dostawała napadów głośnego płaczu, padała na kolana i składając ręce, wołała o miłosierdzie Boże. Selma pracowała dla Hoyle'ów od chwili, kiedy prawie czterdzieści lat temu Huff przeniósł Laurel przez próg tego domu. Jego świeżo poślubiona żona wychowywała się w domu pełnym służby, więc naturalną koleją rzeczy zrzekła się prowadzenia gospodarstwa na rzecz Selmy, opiekuńczej kobiety w średnim wieku, jak wówczas sądzili. Teraz jej wiek stał się dla wszystkich zagadką. Nie mogła ważyć więcej niż pięćdziesiąt kiło, ale była silna i wytrzymała niczym młoda wierzba. Kiedy pojawiły się dzieci, Selma stała się ich nianią. Po śmierci Laurel, Danny, jako najmłodsza pociecha, potrzebował najwięcej czułości. Selma matkowała mu i od tego czasu łączyło ich coś szczególnego. Dlatego tak bardzo przeżywała jego śmierć. - Widziałem bufet w jadalni - rzekł Chris, odstawiając na wiklinowy stolik talerz z nietkniętym jedzeniem. - Nie sądzisz, że ten nadmiar jedzenia i alkoholu jest nieco wulgarny? - Nigdy nie zaznałeś dnia głodu w swoim życiu, nie masz więc prawa osądzać, czy na stole jest za dużo jedzenia. W głębi duszy Huff również uważał, że może nieco przesadził z hojnością, ale przez całe życie pracował jak szaleniec, żeby zapewnić dzieciom to, co najlepsze, i teraz też nie zamierzał niczego skąpić. - Zamierzasz mi teraz przypominać, jaki jestem niewdzięczny za to wszystko, co posiadam, i że nie mam pojęcia, co to znaczy żyć bez podstawowych rzeczy, jak wy za młodu? - Cieszę się, że tego doświadczyłem. Dzięki temu postanowiłem nigdy więcej nie cierpieć z powodu ubóstwa i osiągnąłem obecną pozycję. Ty zaś dzięki mnie jesteś tym, kim jesteś. - Spokojnie, Huff. - Chris przysiadł na jednym z foteli bujanych. - Znam to wszystko na pamięć. Wyssałem tę wiedzę z mlekiem matki. Nie musimy dziś przerabiać wszystkiego od początku. Huff poczuł, że ciśnienie wraca mu do normy. - To prawda, nie musimy. A teraz wstań. Mamy kolejnych gości. Chris stanął u jego boku, obserwując kolejną parę, wspinającą się ku nim po schodach. - Jak leci, George? Witaj, Lila. Dziękuję, że przyszliście - powiedział Huff. George Robson ścisnął Huffa swoimi obiema dłońmi. Były wilgotne, miękkie i blade. Jak cały George, pomyślał Huff z obrzydzeniem. - Danny był wspaniałym młodym człowiekiem, Huff. Najlepszym, jakiego znałem. - Masz absolutną rację, George. - Huff cofnął rękę, z trudem powstrzymując się od wytarcia jej o nogawkę spodni. - Dziękuję za te słowa. - To bardzo tragiczne wydarzenie. - Święta prawda. Dużo młodsza od George'a jego żona nie mówiła nic, ale Huff zauważył sprytne spojrzenie, jakie posłała Chrisowi, który uśmiechnął się do niej i rzucił: - Lepiej zabierz swoją ślicznotkę z tego upału do środka, George. Wygląda tak słodko, że zaraz się roztopi. Poczęstujcie się jedzeniem. - W domu jest mnóstwo ginu, George - dodał Huff. - Każ jednemu z barmanów przyrządzić drinka w wysokiej szklance i niech nie dolewają za dużo toniku. Mężczyzna wydawał się zadowolony z tego, iż Huff pamiętał o jego ulubionym napoju. Pospiesznie wprowadził żonę do środka. Kiedy już nie mogli ich usłyszeć, Huff zwrócił się do Chrisa: - Od kiedy sypiasz z Lilą? - Od zeszłej soboty po południu, kiedy George był na rybach z synem z pierwszego małżeństwa. Na tym polega przewaga drugich żon - dodał Chris z uśmiechem. - Zazwyczaj w pobliżu pałęta się jakieś potomstwo, które dostarcza ich mężom zajęcia przynajmniej przez dwa weekendy w miesiącu. Huff skrzywił się na te słowa. - Skoro już mowa o żonach, czy w przerwach pomiędzy obracaniem Lili Robson udało ci się porozmawiać z Mary Beth? - Przez jakieś pięć sekund. - Powiedziałeś jej o Dannym? - Zaraz po przywitaniu oświadczyłem: „Mary Beth, Danny się zabił", na co ona: „Zatem mój udział w waszej fortunie właśnie się powiększył". Huff poczuł uderzenie krwi do głowy. - Ja jej pokażę udział! Ta dziewucha nie zobaczy ani centa z moich pieniędzy! Chyba że zrobi to, co powinna, i da ci rozwód. I to nie wtedy kiedy zechce, ale teraz. Pytałeś u te papiery rozwodowe, które do niej wysłaliśmy? - Nieszczególnie, ale Mary Beth i tak ich nie podpisze. - Więc wracaj do niej i zrób jej dzieciaka. - Nie mogę. - Nie chcesz. - Nie mogę. Zaalarmowany ponurym tonem syna, Huff przymrużył uczy. - Co to znaczy? Czy jest coś, czego mi nie mówisz? Coś, o czym nie wiem? - Porozmawiamy później. - Porozmawiamy teraz. - To nie jest odpowiedni moment - odparł Chris, akcentując każde słowo. - Poza tym robisz się czerwony na twarzy, a obaj wiemy, co to oznacza przy twoim wysokim ciśnieniu. - Ruszył w kierunku drzwi. - Idę po drinka. - Zaczekaj. Spójrz tylko na to. Skinieniem głowy Huff wskazał na podjazd, na którym właśnie zatrzymał się Beck. Tuż za nim pojawił się drugi samochód. Beck podszedł do niego, otworzył drzwi od strony kierowcy i wyciągnął rękę. Ze środka wynurzyła się Sayre, ignorując gest Becka. Wyglądała na gotową zabić go, gdyby choć raz jej dotknął. - Niech mnie diabli - powiedział Chris. Przyglądali się dwójce przybyłych, przemierzających dziedziniec ku gankowi. W połowie drogi Sayre uniosła głowę i spojrzała przed siebie spod szerokiego ronda czarnego słomkowego kapelusza. Widząc stojących na szczycie schodów Huffa i Chrisa, zmieniła kierunek i skręciła w bok, na ścieżkę wiodącą na tyły domu. Huff obserwował ją, dopóki nie zniknęła za rogiem. Nie wiedział, czego ma oczekiwać po córce po tak długiej nieobecności, ale był dumny z tego, co zobaczył. Sayre Hoyle - bo ta cała zmiana nazwisk to oczywista bzdura - wyrosła na piękną kobietę. Bardzo piękną. Nie mogło być lepiej. Beck wspiął się po schodach i stanął obok nich. - Jestem pod wrażeniem - rzekł Chris. - Wydawało mi się, że odeśle cię do wszystkich diabłów, - Prawie zgadłeś. - Co się stało? - Tak jak się spodziewałeś, Huff, planowała odjechać bez spotkania się z tobą. - Jakim cudem udało ci się ją tutaj ściągnąć? - Zaapelowałem do jej poczucia lojalności wobec rodziny oraz do sumienia. Chris zarechotał. - Czy zawsze była taka zarozumiała? - spytał Beck. Chris potaknął, a Huff rzucił: - Od dziecka była trochę wyniosła. - Bardzo mile określenie kogoś, kto jest po prostu upierdliwy. - Chris ogarnął wzrokiem dziedziniec. - Wygląda na to, że wszyscy goście już przybyli. Wejdźmy do środka i spełnijmy naszą powinność wobec Danny'ego. Dom był pełen ludzi, co wcale nie zaskoczyło Becka. Każdy, kogo cokolwiek łączyło z Hoyle'ami, przybył tu dziś, aby oddać cześć zmarłemu. Pojawili się wszyscy dyrektorzy i kierownicy fabryki, wraz z małżonkami. Robotników przybyło tylko kilku. Byli to ludzie, którzy pracowali u Huffa niemal od samego początku. Stali z dala od wszystkich, w krawatach i koszulach z krótkimi rękawami, wyraźnie spięci faktem, że przebywają w domu Huffa Hoyle'a. Niezgrabnie trzymali talerze z jedzeniem, starając się nie upuścić niczego na podłogę. Przybyli też klakierzy, zawsze chętni do przyklaskiwania Hoyle'om, ponieważ od tego zależały ich przychody. Miejscowi politycy, bankierzy, nauczyciele, detaliści i lekarze - wszyscy czerpali zysk ze szczodrości Huffa. Gdyby któryś z nich zadarł z potentatem, w okamgnieniu wypadłby z interesów. Było to niepisane prawo i wszyscy w miasteczku o tym wiedzieli. Każdy z gości wpisał się do księgi pamiątkowej, żeby Huff wiedział o ich przybyciu, nawet jeśli nie zamieni z nimi ani słowa na przyjęciu. Najmniej liczną grupę stanowili ludzie, którzy przybyli tu dla Danny'ego. Na tle tłumu wyróżniali się tym, że ich twarze wyrażały szczery smutek. Przez większą część stypy stali stłoczeni w jednym kącie, rozmawiając przygaszonymi głosami. Nie mieli zbyt wiele do powiedzenia gospodarzom, z obojętności lub z onieśmielenia. Opuścili przyjęcie, gdy tylko pozwoliła im na to przyzwoitość. Beck wmieszał się w tłum, przyjmując po drodze kondolencje, jako bona fide członek rodziny. Sayre również spacerowała po domu, rozmawiając wyłącznie z gośćmi. Unikała Becka, Chrisa i Huffa, ignorując ich tak, jakby ich tu w ogóle nie było. Beck zauważył, że ludzie trzymali się od niej na dystans, dopóki sama do nich nie podeszła. Byli to prości mieszkańcy małego miasteczka. Sayre w niczym ich nie przypominała. Chociaż zachowywała się bardzo otwarcie, onieśmielała gości swoją klasą i elegancją. Beckowi udało się napotkać jej spojrzenie tylko raz. Szła wtedy przez główny hol domu, obejmując wypłakującą się na jej piersi Selmę. Spostrzegła, że się jej przygląda i spojrzała nań, jakby był powietrzem. Minęły dwie godziny, zanim tłum zaczął się przerzedzać. Beck dołączył do Chrisa, który buszował przy bufecie. - Gdzie jest Huff? - Pali papierosa w bibliotece. Dobra szynka. Próbowałeś? - Jeszcze nie. Z Huffem wszystko w porządku? - Sądzę, że jest po prostu zmęczony. Ostatnie dni nie należały do najlżejszych. - A jak ty się czujesz? Chris wzruszył ramionami. - Różniliśmy się z Dannym, sam wiesz najlepiej, ale mimo to był moim bratem. - Sprawdzę, co z Huffem. Zostawię cię w roli gospodarza. - Wielkie dzięki - wymruczał Chris. - Nie może być aż tak źle. Widzę Lilę Robson. - Chris szczycił się niepomiernie swoim najnowszym podbojem, potwierdzając jedynie to, co Beck od dawna podejrzewał - że mąż Lili był idiotą. - Wygląda na smutną. Przydałoby się jej nieco towarzystwa. - Nie jest smutna. Po prostu się dąsa. - Z jakiego powodu? - Uważa, że jestem z nią wyłącznie dla seksu. - Dlaczego miałaby tak myśleć? - spytał Beck sarkastycznie. - Nie mam pojęcia. Zaczęła narzekać zaraz po tym, jak obciągnęła mi fiuta w łazience na górze. - Chris zerknął na zegarek. - Jakieś dziesięć minut temu - dodał. - Nie mówisz poważnie? - Beck spojrzał na przyjaciela. Chris wzruszył ramionami, ani nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając. - Idź do Huffa, zobacz, co z nim - powiedział. - Ja tymczasem postaram się, żeby te prostaki nie wyniosły nam z domu sreber rodzinnych. Beck znalazł Huffa w bibliotece, siedzącego w ulubionym fotelu, z papierosem w dłoni. Zamknął drzwi za sobą. - Czy będzie ci przeszkadzało, jeśli zostanę z tobą przez chwilę? - Kto cię przysłał? Chris czy Selma? Na pewno nie Sayre. Ta nie traciłaby czasu na zamartwianie się mną. - Nie wiem jak ona, ale ja się o ciebie martwię. - Beck przysiadł na sofie. - Wszystko w porządku. - Huff wypuścił chmurę dymu w kierunku sufitu. - Dzielnie się trzymasz, ale właśnie straciłeś syna, a to musi być ciężkie przeżycie. Stary człowiek palił przez chwilę w milczeniu. - Wiesz, wydaje mi się, że Danny był ulubieńcem Laurel - powiedział wreszcie. Beck pochylił się do przodu i oparł przedramiona na kolanach. - Dlaczego... ? - Dlatego, że był do niej podobny, - Rzucił Beckowi spojrzenie. - Opowiadałem ci kiedyś o Laurel? - Słyszałem co nieco. - Była dokładnie taka, jak chciałem, Beck. Niezbyt inteligentna, ale komu, u diabła, to potrzebne? Laurel była słodka, łagodna i piękna. Beck pokiwał głową. Olejny portret, wiszący na ścianie w holu przedstawiał taką właśnie kobietę. Mężczyzna nie mógł się jednak powstrzymać przed myślą, że atrakcyjność Laurel w części zależna była również od fabryki odlewów stalowych, której właścicielem był jej ojciec, a w której pracował Huff. - Byłem nieokrzesanym prostakiem, wysławiałem się jak gbur. Laurel była wytworną damą. Wiedziała, jakich sztućców używać do jedzenia, - Jak udało ci się ją przekonać do małżeństwa? - Rzuciłem ją na kolana, - Huff parsknął śmiechem na wspomnienie tamtej chwili. - Powiedziałem jej: „Laurel, zostaniesz moją żoną", a ona się zgodziła. Otaczali ją mężczyźni, którzy obchodzili się z nią jak z jajkiem. Chyba spodobała jej się moja śmiałość. - Przyglądał się przez chwilę tlącemu się papierosowi. - Wierz albo nie wierz, Beck, ale byłem jej wierny. Nigdy jej nie zdradziłem, ani razu. Nie poszedłem z inną kobietą do łóżka, dopóki nie ukończyła się żałoba po jej śmierci. Uznałem, że jestem jej to winien. - Umilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej: - Kiedy zaszła w ciążę, z dumy ledwo mieściłem się w garniturze. Wiedziałem, że urodzi się chłopak. To musiał być chłopak. Chris był mój od pierwszej chwili, gdy wyciągnęli go z jej łona i wręczyli mnie. W tamtych czasach porodówka była niedostępna dla ojców, ale ja przekupiłem personel. Za niezłą sumkę zgodzili się, bym tam wszedł. Chciałem, żeby moją twarz jako pierwszą zobaczył po przyjściu na świat mój syn. W każdym razie zaanektowałem Chrisa od samego początku, i tak już pozostało. W ramach rekompensaty Laurel dostała Sayre. Była jej małą laleczką, którą mogła ubierać w krynolinowe sukienki, z którą urządzała herbatki, którą uczyła jazdy w angielskim siodle i tym podobne bzdury. Gdyby jednak Laurel żyła, zapewne do końca życia walczyłyby ze sobą i kłóciły się na śmierć i życie. Moja córka nie jest z rodzaju mdłych laleczek, prawda? gazeta Beck musiał się zgodzić z Huffem. - Sayre nie obchodziło to, co było ważne dla Laurel - ciągnął Huff. - Za to Danny, och, jego matka nie widziała poza nim świata. Jest... był prawdziwym dżentelmenem. Urodził się o stulecie za późno, zupełnie jak Laurel. Powinien był przyjść na świat w czasach, gdy wszyscy chodzili w białych marynarkach, grali w krokieta, codziennie czyścili paznokcie i sączyli szampana w galeriach sztuki. W epoce, gdy czas wolny był rodzajem artyzmu - spojrzał na Becka, z jego twarzy zniknęła łagodność wywołana wspomnieniami. - Danny nie był stworzony do prowadzenia interesów, zwłaszcza takich, jak nasz. To zbyt brudna robota, nie dla ludzi jego pokroju. - Mimo to wypełniał dobrze swoje obowiązki, Huff. Wszyscy go kochali. - Ludzie nie powinni nas kochać, tylko się nas bać. Robić ze strachu w portki na sam nasz widok. - Tak, ale Danny służył jako bufor. Był dla nich dowodem, że jesteśmy ludźmi, przynajmniej w pewnym sensie. Huff potrząsnął głową. - Nie, Danny miał zbyt dobre serce, żeby być biznesmenem. Zbyt nijaki, zawsze zgadzał się z ostatnim mówcą, łatwo go było przekabacić. - I nieraz to wykorzystywałeś - przypomniał staremu Beck. - Do diabła, to prawda - sapnął Huff. - Chciał, żeby wszyscy byli zadowoleni. Wiedziałem o tym i wykorzystywałem dla własnych celów. Danny jednak nigdy nie zrozumiał jednego, że nie można uszczęśliwić wszystkich ludzi. Jeśli spróbujesz, zedrą z ciebie skórę, zanim na dobre zaczniesz. Niestety, nie byłem jedyną osobą, której słuchał. Nie chcę mówić źle o synu, ale zawsze nazywałem rzeczy po imieniu. Potrafię być szczery, jeśli chodzi o moje własne dzieci. Danny był słaby. Beck nie spierał się z Huffem, chociaż osobiście nie używałby tego przymiotnika do określenia charakteru Danny'ego. To prawda, że nigdy nie uderzał w najczulszy punkt człowieka, jak jego brat i ojciec, a także sam Beck. Jego łagodność miała jednak pewne zalety i niekoniecznie czyniła z Danny'ego słabeusza. Przeciwnie, był niewzruszony w swoich przekonaniach na temat tego, co jest złe, a co dobre, Beck zastanawiał się, czy przypadkiem to niezachwiane morale Danny'ego nie stało się przyczyną jego śmierci. Huff zaciągnął się ostatni raz papierosem i zgasił go w popielniczce. - Powinienem wracać na przyjęcie - powiedział. - Wczoraj w nocy położyłem na twoim biurku teczkę z pewnym dokumentem. Rozumiem, że nie miałeś czasu, by rzucić na niego okiem? - Beck wstał z kanapy. - Nie. Co w nim jest? - Chciałem po prostu, żebyś się temu przyjrzał. Możemy porozmawiać o sprawie później. - Powiedz, o co chodzi. Beck wiedział, że umysł Huffa nigdy nie błądzi z dala od interesów, nawet w dniu pogrzebu syna. - Słyszałeś o facecie imieniem Charles Nielson? - Nie przypominam sobie. Kto to? - Adwokat związkowy. - Skurwysyn. - Ewidentny synonim - rzucił Beck z drwiącym uśmiechem. - Napisał do nas list. Kopia znajduje się w teczce. Chciałbym wiedzieć, jak mam odpisać. To nic pilnego, ale nie możemy go zignorować, więc nie czekaj zbyt długo z lekturą. Razem podeszli do drzwi. - Dobry jest ten Nielson? Beck się zawahał. Wyczuwając jego niezdecydowanie, Huff ponaglił go gestem. - Mów. - Wyrabia sobie niezłą reputację w innych stanach, ale poradzimy sobie z nim. Huff klepnął go po ramieniu. - Mam do ciebie pełne zaufanie. Kimkolwiek ten skurwiel jest, albo mu się wydaje, że jest, kiedy z nim skończysz, będzie tylko kupką muszego gówna. Otworzył drzwi. Po drugiej stronie przestronnego holu był mały salon, który Laurel przekształciła w oranżerię, ze względu na znajdujące się tam ogromne okna. Wypełniła pokój paprociami, fiołkami, storczykami i innymi egzotycznymi kwiatami. Oranżeria była jej dumą i radością, tak samo jak Klub Ogrodniczy Destiny, któremu przewodniczyła przez kilka lat. Po jej śmierci Huff najął firmę ogrodniczą z Nowego Orleanu, żeby raz na tydzień ich specjalista od roślin doniczkowych zajmował się oranżerią. Płacił im sowicie, ale z drugiej strony zagroził, że pozwie ich do sądu, jeśli choć jedna roślina uschnie. Pokój ów pozostał najpiękniejszym miejscem w całym domu, a jednocześnie najmniej używanym. Mieszkający tu mężczyźni rzadko go odwiedzali. Teraz jednak ktoś w nim był. Przy małym pianinie, zwrócona do nich plecami, siedziała Sayre, pochylając głowę nad klawiaturą. - Możesz ją nakłonić do rozmowy ze mną, Beck? - Ledwie zdołałem ją przekonać do rozmowy ze mną. Huff wypchnął go z pokoju. - Użyj swojej siły perswazji. 4 - Umiesz grać na pianinie? Sayre się odwróciła. Do pokoju wszedł Beck Merchant, z rękami w kieszeniach. Podszedł do pianina i zatrzymał się, jakby oczekując, że Sayre przesunie się i zrobi mu miejsce na ławeczce obok siebie. Nie zareagowała i się nie ruszyła. - Zastanawiałam się nad czymś, panie Merchant. - Ja też. Dlaczego nie nazywasz mnie po imieniu? - Skąd Huff wiedział, że przyjechałam na pogrzeb? Ktoś go uprzedził o tym, że przyjeżdżam? - Miał nadzieję, że się pojawisz, ale żadnej gwarancji. Wszyscy się za tobą rozglądaliśmy. - W kościele żaden z nich nie dał po sobie poznać, że mnie zobaczył. - Ale cię spostrzegli. - Wyczuli mnie? - Coś w tym stylu. Rodzinne wibracje - przerwał, jakby chciał, żeby się roześmiała. - Naprawdę sądziłaś, że okulary przeciwsłoneczne i kapelusz pomogą ci ukryć tożsamość? - dodał, gdy tego nie zrobiła. - Wiedziałam, że na pogrzebie będzie tłum. Miałam nadzieję się w nim ukryć. Beck milczał przez chwilę, zanim odpowiedział cicho: - Nie sądzę, żebyś mogła przepaść w jakimkolwiek tłumie, Sayre. Komplement był subtelny, nasycony podtekstami i aluzjami. Sayre nie lubiła pochlebstw ani nie prosiła o nie, więc jeśli Beck spodziewał się po niej głupawego uśmieszku i podziękowań, miał się srogo przeliczyć. - Gdyby nie nakrycie głowy, Huff i Chris dostrzegliby cię od razu - ciągnął. - Ja też, chociaż w ogóle cię nie znam. Kapelusz uciskał ją w skronie, wywołując ból głowy, więc Sayre zdjęła go już wcześniej. Rozpuściła również włosy, pozwalając im spłynąć na plecy. Wilgoć w powietrzu sprawiła, że skręciły się w naturalne loki, które zawsze prostowała szczotką i żelazkiem do włosów. Przed chwilą pochwyciła swoje odbicie w lustrze na korytarzu i zauważyła, że znów były w nieposkromionym nieładzie, tak jak w młodości. Promienie słońca wpadające przez wysokie okna oranżerii błąkały się po jej lokach, rozpalając je żywą czerwienią. Beck przyglądał się grze światła na włosach w taki sposób, że Sayre nagle zatęskniła za cieniem. Drażniło ją również to, że musiała odchylać głowę, aby na niego spojrzeć. Alternatywą było przemawianie do sprzączki jego paska. Tak czy owak, była na przegranej pozycji. Postanowiła wyjść i z tą intencją przesunęła się ku brzegowi ławki. - Przepraszam - rzuciła, wstając. - Interesujące imię. Zatrzymała się w pół ruchu i spojrzała na niego przez ramię. - Słucham? - Sayre. Kto ci dał to imię? - Matka. - Rodzinna tradycja? - To po jej prababce ze strony ojca. - Podoba mi się. - Dziękuję. Mnie też. - Przez cały ten czas, od kiedy zacząłem pracować dla waszej rodziny, nie wiedziałem, jak się je wymawia. - Tak, jak się pisze. - Wygląda mi na to, że powinno brzmieć S-a-y-e-r, a nie S-a-y-r-e. - Czy to ma znaczenie? - Najwyraźniej nie. Znów zamierzała wstać, ale zatrzymał ją: - Wciąż nie odpowiedziałaś na moje pytanie, Sayre przez r-e. Tym razem odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. - Próbuje pan być miły? - Nie, po prostu podtrzymuję konwersację. Wygląda jednak na to, że cokolwiek bym powiedział, choćby zupełnie błahą rzecz, i tak cię zirytuję. Dlaczego? Westchnęła głośno i skrzyżowała ręce. - Nie przypominam sobie pana pytania. Skinął głową w kierunku pianina. - Potrafisz na tym grać? - Niestety, nie. Gdy miałam osiem lat, matka zapisała mnie na lekcje gry na pianinie i kazała mi ćwiczyć godzinę dziennie, „ponieważ każda młoda dama powinna grać na instrumencie", jak powiedziała. - Sayre uśmiechnęła się na wspomnienie reprymend za to, że nie chciała się uczyć, - Próbowała poskromić moją dzikość serca, ale koniec końców poddała się i uznała, że jestem przypadkiem beznadziejnym. Gra na pianinie wymaga talentu muzycznego i samodyscypliny, których ja nie posiadałam. - Naprawdę? - Przycupnął tuż obok niej, plecami do instrumentu. Siedzieli udo w udo i twarz w twarz. - Brakuje ci samodyscypliny? - Nie miałam jej jako ośmiolatka - odparła oschle. - Od tamtego czasu nieco nadrobiłam zaległości. - Mam nadzieję, że nie kosztem dzikości serca. Powstrzymywanie ludzi o ognistych włosach jest niewybaczalnym marnotrawieniem ich naturalnych instynktów. Nie dała mu satysfakcji, reagując w jakikolwiek inny sposób, poza burknięciem: - Widzę, że jest pan dokładnie taki, jak myślałam. Spodziewałabym się po panu obrażania ludzi. - Obrażania? Próbowałem powiedzieć komplement. - To może powinien pan sięgnąć do słownika. - Po co? - Żeby znaleźć definicję komplementu. Wstała z ławki i ruszyła przez oranżerię. Dotarła jednak tylko do portiery oddzielającej pokój od przestronnego korytarza, teraz wypełnionego tłumem wychodzących właśnie gości. Kilkoro z nich przystanęło, wymrukując w jej kierunku wyrazy współczucia. W środku grupki stał Rudy Harper. Przez te wszystkie lata jego twarz wyciągnęła się i wychudła, ale Sayre i tak by go poznała. Zanim wyszedł, zobaczyła, jak ściska dłonie Huffa i Chrisa. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Ten widok przypomniał jej, dlaczego wróciła do tego domu, którego progów poprzysięgła nigdy więcej nie przekroczyć. Beck Merchant podszedł do niej z tyłu. Poczuła, że stanął tuż za nią. Przyciszonym głosem, ale na tyle wyraźnie, by mógł ją dobrze usłyszeć, spytała: - Czy Rudy Harper uważa, że śmierć Danny'ego nie była samobójstwem? - Wyjdźmy na zewnątrz. - Beck chwycił ją pod łokieć, ale Sayre odtrąciła jego dłoń. - Zostańmy tutaj - powiedziała, odwracając się do niego. Wyglądał na zirytowanego jej gestem, ale nie podniósł głosu: - Jesteś pewna, że chcesz o tym rozmawiać w miejscu, w którym ktoś może nas podsłuchać? Przez długą chwilę wpatrywali się w siebie, jakby prowadząc niemy pojedynek charakterów. Wreszcie Sayre wyszła z oranżerii, kierując się na tyły domu, z nadzieją, że Beck podąży za nią. Gdy przechodzili przez kuchnię, Selma, która akurat wkładała naczynia do zmywarki, zapytała, czy już jedli. - Wezmę sobie coś później — powiedziała Sayre. - Ja też - dodał Beck. Kiedy wychodzili przez tylne drzwi, zawołała za nimi: - Musicie jeść, żeby mieć siłę. Nie myśląc, dokąd idzie, Sayre automatycznie przecięła wypielęgnowany trawnik, kierując się w stronę rozlewiska. Bagnisty brzeg rzeki na tyłach domu był jej schronieniem, gdy mieszkała tu jako mała dziewczynka. Przychodziła nad rozlewisko, żeby się wyzłościć, gdy coś nie układało się po jej myśli, uciekała tu przed naładowaną atmosferą w domu, kiedy Huff był z czegoś niezadowolony, i chowała się przed Chrisem, którego ulubioną zabawą z dzieciństwa było dokuczanie oraz drażnienie Sayre. Leżała wtedy godzinami pod rozłożystymi gałęziami cyprysów i dębów, podsycając w sobie emocje, które akurat nią targały. Snuła wielkie, odważne plany na przyszłość, czasem obmyślała zemstę za wyrządzony afront. Często też marzyła o domu, w którym jej rodzina śmiałaby się znacznie częściej, kłóciła dużo rzadziej, więcej było przytulania niż wrogości, a rodzice i dzieci szczerze się kochali. Teraz, gdy zbliżyła się do znajomego miejsca, z rozczarowaniem spostrzegła, że gęste krzewy, w których zwykła się ukrywać, zastąpiono rabatką begonii. Kwiaty wyglądały pięknie, ale nie zapewniłyby kryjówki małej dziewczynce, szukającej pociechy. Natomiast z grubej, rosnącej poziomo gałęzi wiecznie zielonego dębu nadal zwisała stara drewniana huśtawka. Liny, na których ją zawieszono, miały grubość nadgarstków Sayre. Była już mocno zniszczona, ale Sayre ucieszyła się, że nikt jej nie usunął. - Nie mogę uwierzyć, że wciąż tu jest - przesunęła dłonią po szorstkim sznurze, - To twoja huśtawka? - Beck stanął po drugiej stronie. - Stary Mitchell... nigdy nie znałam jego prawdziwego nazwiska... był naszym ogrodnikiem. Zrobił ją dla mnie. Powiedział, że liny pochodzą ze statku widma, który zatonął u wybrzeży parafii Terrebonne. Należał do piratów i pokonał go najgorszy z huraganów w historii. Nikt nie przeżył sztormu, ale duchy piratów tak bardzo lubiły starą dobrą Luizjanę, że wolały zostać w okolicach, zamiast pójść do nieba. Zresztą nie dochrapałyby się zapewne tam zbyt dobrej pozycji ze względu na złe uczynki za życia. Tak mówił stary Mitchell. Dlatego piraci głosowali za po-zostaniem tutaj i raz w miesiącu, podczas pełni księżyca pojawiają się, aby handlować z każdym śmiałkiem, który nie boi się ich widoku. - A stary Mitchell był jednym z tych śmiałków? - Jasne. Za pintę rumu dostał złotą bransoletę, którą przetopił na koronki - roześmiała się. - Zazdrościłam mu złotych zębów i sama chciałam takie mieć. Dostałam ataku wściekłości, ponieważ Huff i Chris wyśmiali mnie, kiedy ich zażądałam. A matka się wręcz zaniepokoiła. - Na szczęście nie pozwolili ci dopiąć swego. - Na szczęście. W każdym razie stary Mitchell w zamian za rum dostał bransoletę i zwój liny. Opowiadał mi, że gdy kapitan, najgroźniejszy ze wszystkich piratów, dowiedział się, iż lina jest przeznaczona na huśtawkę dla panienki Sayre, dorzucił jeszcze kawałek deski z pokładu, na siedzisko. - Lekko popchnęła huśtawkę. - Piękna historyjka. - Wierzyłam w każde słowo Mitchella, podobnie jak w jego magiczne zdolności. Powiedział, że nauczył się czarów od jednookiej szamanki wudu, która mieszkała na bagnach w towarzystwie pantery. Na szyi nosił skórzany mieszek z amuletem gris-gris. Nigdy nie chciał mi go pokazać, a Selma groziła, że jeśli kiedykolwiek to zrobi, zbije go do nieprzytomności. Złościł się na mnie, kiedy nachodziłam go podczas połowu. Mówił, żebym była cicho, bo wystraszę ryby. Raz przyłapał mnie na tym drzewie - kiwnęła w stronę jednego z dębów. - Kazał mi zejść na dół, zanim spadnę, złamię kark i resztę moich dni spędzę na wózku inwalidzkim. Pomimo tego, że na mnie krzyczał, uważałam go za mojego najlepszego przyjaciela. Przerażał mamę i denerwował Selmę. Czasem po skończeniu pracy pozwalał mi przejechać się na taczce, którą pchał do szopy. To dziwne - rzuciła z nagłym zastanowieniem. - Nie widziałam starego Mitchella na pogrzebie. Myślałam, że się tam pojawi. - Siadaj, popchnę cię. Propozycja Becka Merchanta wybiła ją z nostalgii. Poczuła się głupio, że pozwoliła sobie na tę chwilę słabości. - Nie, dziękuję. - W porządku, zatem ty popchnij mnie. - Usiadł na huśtawce i chwycił za liny. Uśmiechnął się do niej, mrużąc oczy w słońcu. Sayre zauważyła, że miał jasnozielone tęczówki. Jego oczy były nie tylko ładne, skrzyły się też inteligencją i intuicją. Nie wiedziała, która z tych cech denerwuje ją najbardziej. Ignorując jego propozycję, przeszła obok huśtawki, kierując się ku rzece, która z wolna, acz nieustępliwie płynęła w kierunku Zatoki Meksykańskiej. Kapryśny strumień pachniał słonawą wodą. Z przeciwnego brzegu wzbił się pelikan, odlatując z niezgrabnym łopotem skrzydeł. Lekki wiatr poruszał gałęziami cyprysów i targał od czasu do czasu brodami hiszpańskiego mchu. Nie był jednak na tyle silny, aby poruszyć listowiem dębów. Obcasy zapadały się w podsiąkniętej wodą ziemi, więc Sayre zdjęła buty. Wilgotna ziemia przyjemnie chłodziła jej bose stopy. Gdyby nie towarzystwo, niechybnie by się położyła. - Czy powiedziałem coś niewłaściwego? - spytał Beck. Odwróciła się do niego. - Niech pan przestanie mnie czarować, dobrze? To strata czasu. Dorastałam w otoczeniu czarujących mężczyzn i wiem najlepiej, jak fałszywy może być taki powab. Mnie, panie Merchant, przestał on pociągać już dawno temu. - Mów mi Beck. Czego tak właściwie nie lubisz? Wdzięku czy mężczyzn? Huśtał się, niezbyt wysoko, ale jednak. Strasznie ją to zirytowało. - Nie lubię pana. - Nie znasz mnie. - Znam. - Roześmiała się gorzko. - Znam pana, bo jest pan taki sam, jak oni. - Wskazała ręka w kierunku domu. - Naprawdę? - Pozbawiony skrupułów i moralności, chciwy i zadowolony z siebie. Mam opowiadać dalej? - Nie sądzę, aby moje ego mogło znieść więcej - odparł oschle. - Chciałbym się natomiast dowiedzieć, co sprawiło, że tak szybko wyrobiłaś sobie na mój temat taką opinię. Dopiero się poznaliśmy. - Wyrabiałam ją sobie stopniowo, czytając raporty o stanie firmy, które otrzymuję, choć wielokrotnie prosiłam, aby usunąć mnie z listy adresatów. - Po co więc je czytasz? - Ponieważ nie mogę wyjść ze zdumienia, do czego potrafi posunąć się dla pieniędzy firma Hoyle Enterprises. - Jesteś wspólnikiem firmy Hoyle Enterprises. - Nie chcę nim być - odparowała, podnosząc głos. - Strawiłam cały ro ki tysiące dolarów na opłacenie prawników, usiłując się wyswobodzić z tego jarzma. Wasze sprytne machinacje zablokowały mnie zupełnie. - Legalne posunięcia. - Ledwie legalne. - „Ledwie" się liczy. - Zeskoczył z huśtawki, zostawiając ją rozbujaną na linach i podszedł do Sayre. - Pracuję dla Huffa, który chciał, abyś pozostała wspólnikiem rodzinnej firmy. Powiedział mi, żebym zrobił wszystko, aby zapewnić ci ten status. Wykonałem jedynie robotę, za którą mi płacą. - Przynajmniej wiemy, o co panu chodzi, nieprawdaż? - Sugerujesz, że jestem zawodową dziwką? - spytał bardzo niskim głosem. - Nie sądzę, żebyś chciała rozmawiać o tych sprawach, prawda, Sayre? Sugestia zabolała, ale Sayre była bardziej zła niż urażona. Nikt już nie był w stanie jej zranić. - Widzę, że i pan stosuje nieczyste zagrywki, tak jak oni. - Walczę, żeby wygrać. - Oczywiście. - A ty, o co walczysz? - O przetrwanie - odparowała. Odetchnęła głęboko, próbując powstrzymać narastający gniew, Zdała sobie sprawę, że zaciska dłonie w pięści. Rozluźniła się, potrząsnęła głową i zwilżyła wargi językiem. - Walczyłam, żeby przetrzymać moją rodzinę i udało mi się. Jedynym powodem, który mógł spowodować mój przyjazd tutaj, była śmierć Danny'ego. Boleję nad jego odejściem i zawsze... - powstrzymała się od wyznania, że zawsze będą ją nawiedzały wspomnienia dwóch telefonów od Danny'ego, których nie chciała odebrać. - Cieszę się, że przynajmniej jemu udało się uciec. Mam nadzieję, że odnalazł spokój. Chciałabym jednak wiedzieć... Przerwała gwałtownie. Beck wyciągnął ramię i koniuszkami palców musnął jej policzek. Popatrzyła na niego zdumiona. - Komar - wyjaśnił. - Ach. - Dotknęła dłonią twarzy w miejscu, gdzie czuła jego palce. - Dziękuję. - Nie ma za co. - Chciałabym się dowiedzieć, jak umarł Danny - powiedziała po kilku sekundach milczenia. - Niech mi pan opisze szczegóły. - Opowiedziałbym ci wszystko już wcześniej. Dzwoniłem do twojego biura kilkakrotnie, ale nie chciałaś ze mną rozmawiać. - Nie byłam przygotowana na wysłuchanie tej historii. Nie z tego powodu odmówiła rozmowy z Beckiem i on dobrze o tym wiedział, niemniej nie próbował z nią dyskutować. Zamiast tego powiedział cicho: - Nic nie poczuł. Śmierć była natychmiastowa. Nie chciała słuchać więcej. To, co usłyszała, było wystarczająco przerażające. - Kto go znalazł? - Rybacy z rozlewiska. Zatarł się silnik ich łodzi, przybili więc do pomostu przy waszym domku rybackim. Zobaczyli zaparkowany samochód Darnny'ego, pomyśleli więc, że ktoś jest w środku. Weszli do domku i znaleźli twojego brata. Próbowała nie myśleć o scenie, jaką zastali nieświadomi niczego rybacy. - Stwierdzono samobójstwo. - Początkowo. - Rudy Harper zmienił zdanie? - Nie Rudy. W biurze szeryfa pracuje teraz nowy detektyw, młody chłopak, Wayne Scott. Rudy przydzielił go do zbadania zajścia. Myślał, że będzie to rutyna, formularz do wypełnienia, przybicie pieczątki i skatalogowanie, koniec sprawy i Danny stanie się tylko numerem. Ale Scott wrócił z obozu rybackiego z większą liczbą pytań niż odpowiedzi. - Na przykład jakich? Czy sądzi, że to mógł być wypadek? - Nie jest tego pewien. Jak mówiłem, ma więcej pytań niż... - Proszę sobie darować mówienie ogródkami, panie Merchant - przerwała niecierpliwie. -Jestem dorosła. Niech pan przestanie rozmawiać ze mną jak z dzieckiem. - Detektyw Scott nie wyjaśnił mi żadnych szczegółów swoich podejrzeń. Daję słowo - dodał, kiedy Sayre spojrzała na niego powątpiewająco. - Mam po prostu przeczucie, że nie jest stuprocentowo przekonany o właściwej opinii koronera. Oparł się plecami o drzewo, zginając jedno kolano i stawiając stopę na pniu. Spojrzał w bok, w stronę wody i w zamyśleniu otarł kroplę potu ze skroni. - Zanim zrozumiałem, że prawo kryminalne nie jest moją najmocniejszą stroną, przez krótki czas pracowałem w prokuraturze - powiedział. - Stąd wiem, jak rozumują gliniarze. Na początku zawsze podejrzewają przestępstwo i właśnie to próbują najpierw wyeliminować. Nie znam Wayne'a Scotta i nie wiem, co mu chodzi po głowie. Nie mam pojęcia, jak dobry jest w badaniu miejsc zbrodni, jakie ma doświadczenie i jaki przeszedł trening. Spotkałem go dopiero w niedzielę wieczorem. Towarzyszył Rudemu, gdy ten przybył, aby przekazać nam smutne wieści. Wygląda mi na młodziaka, ale jest gorliwy i przebojowy. Może po prostu próbuje się w ten sposób wybić albo zaimponować swojemu nowemu szefowi. Może szuka informacji, które potwierdzą jego teorię wyłącznie po to, by uatrakcyjnić całe śledztwo. Sayre słuchała uważnie, odczytując pozawerbalny przekaz. Zrozumiała, o czym myśli Beck i dlaczego ociąga się z powiedzeniem tego prosto z mostu. Przypuszczenie że to coś innego niż Polki poczucie atrakcyjności samobójstwo lub przypadkowa śmierć było wręcz niewyobrażalne. - Sugeruje pan, że ten detektyw uważa, iż Danny został zamordowany? Beck spojrzał na nią. - Scott nie powiedział tego tak dosłownie. - To po co szukałby informacji i rozpytywał wkoło? - Jest nowy w mieście. - Beck wzruszył ramionami, - Pracuje tu dopiero od kilku tygodni. Nie wie... - Nie wie, że jego szef bierze łapówki od mojej rodziny i przymyka oko za każdym razem, gdy ona łamie prawo? - Huff dopłaca do zbyt niskiej pensji Rudego. - Przekupuje go. - Huff dotuje wiele przedsięwzięć w naszej parafii - uciął Beck. - Zapobiega to wzrostowi podatków. - Ach, tak. Więc Huff przekupuje przedstawicieli prawa wyłącznie przez wzgląd na podatników. - Wszyscy zyskują na jego szczodrości, Sayre. - Łącznie z panem. - I z tobą - odepchnął się od drzewa i podszedł do niej. - Powiedz mi, wolałabyś spędzić w więzieniu te wszystkie noce, w które Rudy przyłapał cię na jeździe po pijaku? Albo na kąpieli nago? Pieprzeniu się na ławce w parku? Wyścigach samochodowych na Evangeline Street? Czy za każdym razem, a wiem, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej, przypadkiem nie byłaś zadowolona z tego, że co miesiąc Huff wsuwa szeryfowi do łapy zwitek banknotów, dzięki czemu twoje wyskoki idą w niepamięć, bez żadnych legalnych konsekwencji? Nie fatyguj się z odpowiedzią, jest oczywista. Spróbuj dla odmiany spojrzeć nieco szerzej, a zobaczysz... - Widzę, panie Merchant, że bardzo ładnie wytłumaczył pan sobie własne skorumpowanie. Jak pan sypia w nocy? Podszedł do niej tak blisko, że jego spodnie ocierały się o jej łydki. Jego obecność znów ją przytłaczała, zupełnie jak wtedy, na ławce przy pianinie. Musiała odchylić głowę, żeby spojrzeć mu w twarz albo cofnąć się o krok, czego nie zamierzała zrobić. Ani myślała mu ustępować. - Po raz ostatni cię proszę, Sayre - przemówił chrapliwym szeptem - mów mi Beck. Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jak sypiam, zapraszam cię do mojej sypialni. W każdej chwili. Nie chcąc go spoliczkować, choć czuła nieprzemożną pokusę, odwróciła się i powędrowała w kierunku domu. - Nie żyje. Zatrzymała się i spojrzała za siebie. - Stary Mitchell- powiedział Beck. - Umarł kilka lat temu. Znaleźli go w domku rybackim. Nie żył od kilku dni. Po wyjściu ostatniego gościa, Huff poszedł na górę do swojej sypialni, gdzie przebrał się z ciemnego garnituru w wygodniejsze ubranie. Zatrzymał się na chwilę, mijając drzwi do pokoju Danny'ego. Selma zamknęła go na klucz, zostawiając wszystko tak, jak to wyglądało, gdy w niedzielny poranek Danny udawał się do kościoła. Będzie czekać na znak ze strony Huffa, żeby otworzyć pokój, uporządkować rzeczy zmarłego, zdecydować, co pozostawić, a co oddać na cele dobroczynne. Cała praca przypadnie Selmie. Huff nie czuł się na siłach obcować z rzeczami Danny'ego. Nigdy więcej. Bolał nad śmiercią syna, ale co się stało, to się nie odstanie. Rozpamiętywanie byłoby stratą czasu i energii, a Huff nie zwykł trwonić ani jednego, ani drugiego. Schodząc na dół, zerknął przez szklane drzwi prowadzące na podest na piętrze, gdzie wisiał portret Laurel. Przez szybę dostrzegł Sayre i Becka, stojących na brzegu rozlewiska w cieniu rzucanym przez kępę drzew. Rozbawiony, włożył papierosa między wargi, oparł dłonie na biodrach i zaczął się przyglądać rozgrywającej się na jego oczach scenie. Beck realizował najnowsze zadanie i, jak zwykle, spisywał się świetnie. Trafiła kosa na kamień. Sayre była aż nadto ognista, zapalczywa i pyskata, ale Beck miał w sobie nieustępliwość pitbulla. Jeszcze się nie poddał, chociaż większość mężczyzn już, po pierwszym złośliwym, poniżającym komentarzu Sayre wywiesiłaby białą flagę. Ta dziewczyna nie potrafiła porozmawiać o czymkolwiek bez wywołania kłótni i zamieszania. Nawet jej narodziny były prawdziwą bitwą. Laurel leżała w połogu dwanaście godzin, dwa razy dłużej niż z chłopcami. Sayre od początku miała temperament pasujący do koloru jej włosów. Wynurzyła się z łona matki czerwona na twarzy z gniewu, wrzeszcząc w proteście przeciwko traumatycznej zwłoce narodzin, a może przeciwko samemu przyjściu na świat. Od tamtej pory przysparzała bliskim samych kłopotów. W tej chwili bez wątpienia dawała wycisk Beckowi, choć Huff zachodził w głowę, co takiego chłopak powiedział, że wytrzymała tam aż tak długo. Sayre nie należała do osób, które słuchają, co się do nich mówi, zwłaszcza gdy nie jest to coś, co chcą usłyszeć. Stali bardzo blisko siebie, najwyraźniej zagłębieni w rozmowie albo... Pochłonięci sobą. Ta myśl zdumiała Huffa. Spojrzał na Becka i Sayre z namysłem. Do diabła, stanowiliby niezłą parę. Sayre była wygadana i do wszystkiego podchodziła z niezwykłą pasją. Huff zakładał, że dotyczyło to również tych sfer życia, w których jej zaangażowanie czyniło mężczyzn niezwykle szczęśliwymi, przynajmniej na tyle, aby znosić jej mniej pożądane wady. A Beck, cóż... jeśli się było młodą kobietą, czego można w nim nie polubić? Huff obserwował przez drzwi balkonowe, jak Beck zbliża się do Sayre. Była wyższa niż przeciętna kobieta, ale Merchant i tak górował nad nią wzrostem. Oboje wyraźnie bardzo spięci, atmosfera między nimi groziła wybuchem. Huff miał wrażenie, że lada chwila Beck chwyci Sayre i pocałuje ją. Nagle Sayre odwróciła się i ruszyła w stronę domu. Nie zaszła jednak daleko. Beck powiedział coś, co zatrzymało ją w miejscu. Cokolwiek to było, musiało ją zdenerwować, bo kiedy znów skierowała się do domu, stawiała wielkie, gniewne kroki. - Szykuje się niezła zabawa - zachichotał do siebie Huff, schodząc na parter. Spotkał się z Sayre w chwili, kiedy rozzłoszczona pchnęła drzwi prowadzące do kuchni. Tuż za nią dreptała Selma, namawiając dziewczynę do zjedzenia czegokolwiek. Sayre ignorowała starą służącą. Zatrzymała się, widząc Huffa. Selma, która nadto dobrze znała stosunki panujące w domu Hoyle'ów, wycofała się do kuchni. Mierząc córkę wzrokiem od stóp do głów, Huff zagwizdał. Po kroju dopasowanej czarnej sukni widać było, że przez te wszystkie lata rozłąki figura Sayre nie ucierpiała ani trochę. Dojrzałość przydała nieco pełni jej twarzy. Była teraz kobietą, nie dziewczynką. Na pogrzebie, w kapeluszu z szerokim rondem i ciemnych okularach wyglądała jak gwiazda filmowa w żałobie albo pogrążona w smutku wdowa po prezydencie. Zyskała klasę, której zawsze chciała dla niej Laurel, ale jednocześnie zachowała iskrę butności, z którą przyszła na świat. Denerwowało to Huffa i jednocześnie bawiło. - Witaj, Sayre. - Dzień dobry, Huff. - Zawsze nazywałaś mnie Huff, prawda? - Czasami nazywałam cię dużo gorzej. Wyjął papierosa z ust i roześmiał się. - Pamiętam, że miałaś pod tym względem niezłą wy-obraźnię. Zamierzałaś wyjechać bez rozmowy ze mną? - To, co miałam ci do powiedzenia, usłyszałeś dawno temu. Dziesięć lat rozłąki nie zmieniło mojej opinii. - Z szacunku dla Danny'ego powinnaś chociaż zapytać, jak się czuję i jak sobie radzę z moim smutkiem. - Niczego nie powinnam. Nie szanuję cię, a co do twojego smutku, to widzę, że nawet nie wyłączyłeś dzisiaj pieców. Śmierć Danny'ego była tragedią, ale nie zmieniła charakteru tej rodziny. - Twojej rodziny. - Nie. Nie chcę mieć nic wspólnego z tobą, Chrisem i twoją odlewnią. Przyjechałam, żeby osobiście i prywatnie pożegnać się z Dannym przy jego grobie. Niestety, przeszkodził mi w tym twój sługus. - Nie zauważyłem, żeby Beck przerzucił cię przez ramię i zaciągnął tutaj wbrew twej woli. - Nie, ale sprytnie zasugerował, że wie o czymś, czego nie mogłam zignorować. Podstęp się udał, jestem tu. Teraz jednak spełniłam obowiązek. Jadę na cmentarz, a potem wracam do domu. - Jesteś w domu, Sayre. Roześmiała się gorzko. - Nigdy się nie poddajesz, prawda, Huff? - Nie. Nigdy. - Zrób sobie przysługę i zrozum, że nie masz już na mnie żadnego wpływu. - Za pomocą kciuka i palca wskazującego uformowała kółko. - Zero. Nie obchodzi mnie nic, co mówisz. Nawet nie próbuj mnie straszyć. Nie mógłbyś wymyślić niczego gorszego ponad to, co już zrobiłeś. Prze-stałam się ciebie bać. - Naprawdę? - Naprawdę. Podszedł do drzwi biblioteki i otworzył je na oścież. - Udowodnij to. 5 Było to wyzwanie, którego nie mogła odrzucić, podobnie jak konfrontacji z Beckiem Merchantem. Wycofywanie się nie leżało w jej charakterze. Chciała czy nie, odziedziczyła pewne cechy po swoim ojcu. Wiedząc, że prawdopodobnie dobrowolnie wpada w jego sidła, podążyła za Huffem do biblioteki. Powiedziała, że już się go nie boi. Zapewne w to nie wierzył, ale nie to było teraz ważne. Liczyło się jej przekonanie. Nie musiała udowadniać swojej odwagi jemu, tylko sobie. Łatwo było rozprawiać o uleczeniu i obojętności, mieszkając prawie cztery tysiące kilometrów od domu. Jedynym sposobem, by się o tym przekonać, było bezpośrednie zmierzenie się z wrogiem, który kiedyś zadał jej śmiertelną ranę. Tylko w ten sposób mogła się upewnić, że jej strach przed Huffem należy do przeszłości i że ojciec nie ma już na nią żadnego wpływu. Dlatego weszła za nim do biblioteki. Poza ogromnym telewizorem, w pokoju przez te dziesięć lat nic się nie zmieniło. Rozglądając się, próbowała przywołać chociaż jedno przyjemne wspomnienie związane z tym miejscem, ale nie potrafiła go odnaleźć w pamięci. Jaskinia Huffa wiązała się wyłącznie z przykrymi zdarzeniami w jej życiu. Kiedy była małą dziewczynką, wiecznie walczącą o zainteresowanie ojca, obowiązywał ją zakaz wstępu do biblioteki. Chris i Danny mogli wchodzić do sanktuarium Huffa, byli tam wręcz mile widziani, ale nie ona. Wiedziała, że wynika to wyłącznie z tego, iż jest dziewczyną. W tym właśnie pokoju Huff wyjaśnił Sayre i jej braciom, jak bardzo chora jest ich matka. Przemawiając w imieniu wszystkich dzieci, spytała wtedy, czy Laurel umrze. Kiedy odparł twierdząco, zaczęła płakać wraz z Dannym. Huff nie miał cierpliwości do ludzkich łez. Powiedział, żeby się pozbierali i zachowywali jak dorośli, jak Hoyle'owie. Holye'owie nigdy nie płakali, powiedział, stawiając Chrisa za przykład. „Widzieliście kiedykolwiek, żeby się mazał?". Sayre histeryzowała w tym samym pokoju także przy innej okazji. Wylała wtedy morze łez, błagając Huffa, aby odstąpił od tego, co ostatecznie, i tak zrobił. Była to noc, której nie potrafiła mu wybaczyć, chwila, gdy znienawidziła własnego ojca. Kroki Huffa rozbrzmiały ciężko na drewnianej podłodze. Podszedł do baru i zaoferował jej drinka. - Nie, dziękuję. Nalał sobie whisky. - Chcesz, żeby Selma przyniosła coś do jedzenia? Marzy o tym, żeby cię nakarmić. - Nie jestem głodna. - Ale nawet gdybyś umierała z głodu, nie tknęłabyś niczego, co opłaciły pieniądze Hoyle Enterprises, tak? - Usadowił się w fotelu i spojrzał na nią znad szklanki, pociągając łyk burbona. - To twoje zagajenie, Huff? Otwierający wolej? Chcesz się przekonać, które z nas zdobędzie więcej punktów, miotając słowa, zanim drugie się podda? Bo jeśli o to ci chodzi, ja nie mam ochoty na tę zabawę. Nigdy więcej nie dam się wciągnąć w żadną z twoich cholernych gierek. - Twojej matce nie spodobałyby się te słowa. - Mojej matce nie spodobałoby się wiele rzeczy - odparła, spoglądając na niego potępiająco. - Chcesz o tym porozmawiać? - Widzę, że wciąż próbujesz pyskować. Cóż, nie powiem, żebym był zaskoczony. W rzeczywistości rozczarowałabyś mnie, tracąc tupet. - Podniósł się z fotela, sięgnął po leżące na stoliku pudełko zapałek i przypalił papierosa. - Siadaj. Opowiedz mi o swoim interesie. Przycupnęła na jednej z dwóch jednakowych sof, ustawionych naprzeciwko siebie i rozdzielonych stolikiem do kawy. - Idzie dobrze. - Jedno, czego naprawdę nie cierpię, Sayre, to fałszywa skromność. Osiągnęłaś coś w życiu i masz prawo się tym chwalić. Czytałem artykuł o tobie w „Chronicie". Robił wrażenie, zdjęcia i wszystko. Napisano, że jesteś dekoratorką wnętrz dla śmietanki towarzyskiej i najbogatszych ludzi w San Francisco. Nie spytała, skąd usłyszał o tym artykule. Huff był zdolny do wszystkiego, nawet do szpiegowania. Prawdopodobnie wiedział o jej kalifornijskim życiu więcej, niż przypuszczała. Zapewne to Beck Merchant gromadził dla niego te informacje. - Ile zdarła z ciebie ta stara ciota za swoją firmę? - spytał. - Założę się, że za dużo. - Ta „stara ciota" był moim mentorem i drogim przyjacielem. Jeszcze na studiach, próbując zdobyć tytuł, zaczęła pracować u znanego dekoratora. Po skończeniu uczelni zatrudnił ją na pełny etat. Sayre była jednak kimś więcej niż, tylko kolejną osobą, która zarabiała procent na każdym firmowym projekcie, jaki udało się jej sprzedać. Od samego początku jej przełożony przyuczał ją na swoją następczynię. Wysyłał ją na „zakupy"; do Hongkongu po materiały, do Francji po antyki. Ufał jej instynktom, żyłce do interesów i dobremu smakowi. Miał czterdzieści lat doświadczenia w zawodzie i kilka bardzo znaczących kontraktów. Sayre wniosła do firmy świeże i innowacyjne pomysły. Razem stanowili świetny zespół. - Gdy zdecydował się przejść na emeryturę - ciągnęła - sprzedał mi firmę na bardzo dobrych warunkach. Pod jej okiem interesy kwitły. Sayre spłaciła dług w ciągu trzech lat, o połowę wcześniej, niż przewidywała. Tego jednak nie powiedziała Huffowi, uznając, że jej sprawy finansowe nie powinny go interesować. - Zatem zajmujesz się teraz wieszaniem zasłon w czyichś oknach. Co za zmiana. - Celowo umniejszał znaczenie jej zawodu, ale nie zareagowała na zaczepkę. - Kocham swoją pracę. Mogłabym to robić za darmo. Na szczęście okazała się zajęciem równie lukratywnym, co przyjemnym. - Zarobiłaś już na tym interesie kilkakrotnie więcej, niż był wart. - Potrząsnął kostkami lodu w szklance. - Widzę, że te twoje małżeństwa nie były aż tak okropne, jak się zdawało, czyż nie? Gdybym nie nalegał na umowy przedmałżeńskie, nie byłabyś w stanie zapłacić temu fagasowi i pracować w zawodzie, który tak kochasz. Nim przemówiła, musiała rozluźnić zaciśnięte szczęki. - Zasłużyłam sobie na te pieniądze, Huff. - Jasne, są gorsze sposoby zarabiania - wtrącił się Chris, wchodząc do pokoju. - Robienie kariery na rozwodach z bogatymi facetami ma swoje zalety. - Usiadł na kanapie naprzeciw Sayre i uśmiechnął się do niej. - Całkiem niezły sposób na życie. Chciała natychmiast wstać i wybiec z pokoju, ale wiedziała, że to by jedynie rozbawiło Chrisa. Sprawienie mu tej satysfakcji byłoby gorsze niż znoszenie jego złośliwego uśmieszku. - Jesteś jak zwykle nieznośny, Chris, ale masz rację co do zalet rozwodu z bogatymi mężczyznami. Twoja była żona zapewne również się z tym zgadza. Przestał się uśmiechać, ale odparł gładko: - Jesteś źle poinformowana, Sayre. Mary Beth nie chce rozwodu. Sayre wyszła z założenia, że nieobecność żony Chrisa na rodzinnej uroczystości oznacza, iż burzliwe małżeństwo jej brata wreszcie dobiegło końca. - Dlaczego jej tu nie ma? - Mieszka teraz w Meksyku, w domu z widokiem na błękitny Pacyfik. Pojechaliśmy tam kiedyś na wakacje i pewnego popołudnia wypiłem o jedną margaritę za dużo. Mary Beth ma niezwykły talent do wykorzystywania sytuacji. Następnego poranka obudziłem się jako skacowany właściciel domu. Wszystko zgodnie z jej planem. Najpierw zdobyła rezydencję ze służbą, a potem oświadczyła, że żąda separacji. Na zawsze - dodał, zerkając na Huffa. Sayre nie znała swojej szwagierki, ponieważ Chris ożenił się po jej wyjeździe. Uznała jednak, że żona starszego brata prawdopodobnie tysiąckrotnie zasłużyła sobie na ten dom ze służbą na wybrzeżu Pacyfiku po tym, jak była zmuszona znosić Chrisa. Wątpiła, aby wstąpienie w związek małżeński ukróciło jego liczne romanse. Podczas gdy Chris wyjaśniał status swojego małżeństwa, Huff siedział w fotelu, paląc papierosa. Nie był spokojny, raczej rozdrażniony. Sayre zauważyła, że ściskał szklankę tak mocno, aż pobielały mu kłykcie. Wyraźnie był niezadowolony ze stanu cywilnego Chrisa. Nagłe Sayre zrozumiała powód tej irytacji. - Nie macie dzieci, prawda? Huff szarpnął głową niczym sowa, przenosząc wzrok z Chrisa na nią. - Jeszcze nie, ale to nie koniec - powiedział. Napięty wyraz twarzy Chrisa zmienił się w uśmiech, gdy spojrzał nad jej ramieniem. - Wejdź, Beck. - Nie chciałbym przeszkadzać - odezwał się od progu Merchant. Sayre nawet nie spojrzała w stronę drzwi. - Ależ proszę. Z radością powitam taką przeszkodę - rzekł Chris. - Jak dotąd nie udało się nam jeszcze odbyć spotkania rodzinnego, po którym wszyscy czuliby przyjemne ciepło w sercu. Sayre usłyszała, jak Beck podchodzi do kanapy. - Przyjechał Rudy - zwrócił się do Huffa. - Przecież wyszedł pół godziny temu. - Ale wrócił, tym razem służbowo. Jest z nim Wayne Scott. Chcą z nami porozmawiać. - O czym? Beck spojrzał na Huffa z uniesionymi brwiami, jakby pytał: „A jak myślisz?". - Jak długo to potrwa? - pytał Chris. - Jestem już zmęczony tą pogrzebową atmosferą. Chciałem wyjść na miasto, odprężyć się. Sayre zdumiała się egocentryzmem brata, chociaż nie powinna. Chris zawsze myślał najpierw o sobie. Interesował się różnymi sprawami tylko w takim stopniu, w jakim dotyczyły jego osoby, planów i pragnień. Jego egoizm, umacniany przez uwielbienie Huffa, nie znał granic, nawet w dniu pogrzebu własnego brata. Uznała, że nie może dłużej znieść towarzystwa Chrisa. Wstała z sofy. - Pójdę już. Zostawię was samych z Rudym. Danny był bez wątpienia najlepszym człowiekiem z nas wszystkich - dodała, spoglądając na Huffa. - Żałuję, że odszedł. - Popatrzyła na brata. - Chris... - nie potrafiła znaleźć żadnych słów, które nie zabrzmiałyby jak hipokryzja - żegnaj. Odwróciła się w kierunku Becka Merchanta i skinęła krótko głową. Kiedy jednak próbowała go ominąć, dotknął jej ramienia. - Rudy chciał, żebyś została. Zanim Sayre otrząsnęła się z zaskoczenia i zdołała przemówić, Chris zapytał: - Po co? - Nie wiem. - Musiał przecież coś powiedzieć - upierała się Sayre. Beck spojrzał na nią twardo. - Usłyszałaś wszystko, co wiem. Rudy chce, żebyś tu została. Mam ich przyprowadzić, Huff? - To jakieś cholerne zawracanie głowy. Podobnie jak Chris, mam już dosyć myślenia i gadania o śmierci. Rzygać mi się chce od tego wszystkiego. Lepiej skończmy tę szopkę. Wprowadź ich, Beck. Sayre nie planowała zostać tu ani chwili dłużej i zamierzała powiedzieć to Rudemu. Beck zniknął za drzwiami, by za chwilę wprowadzić do biblioteki szeryfa i młodego detektywa. Natychmiast przystąpiła do ataku. - Szeryfie Harper. Chciałabym jeszcze dzisiaj złapać samolot do Nowego Orleanu. Nie mam zbyt wiele czasu. Rudy Harper nadal miał na sobie odświętny czarny uniform, który włożył z okazji pogrzebu. Detektyw nosił zwyczajny mundur, chociaż zdjął kapelusz. Przyglądał się uważnie wnętrzu biblioteki niczym czujny koń wyścigowy maszynie startowej. Wyglądał na tak gorliwego, jak opisał go Beck Merchant. - Przepraszam, że cię zatrzymuję, Sayre - powiedział szeryf - ale mój zastępca chciałby zadać wam wszystkim kilka pytań. - Doceniam pana poczucie obowiązku i dokładność - zwróciła się Sayre bezpośrednio do młodego oficera. - Niemniej, nie mam dla pana żadnych informacji. Nie mieszkam tu i od ponad dziesięciu lat nie utrzymywałam kontaktu z Dannym. - Rozumiem, proszę pani, ale może pani wiedzieć więcej, niżby się wydawało, - Sądząc po akcencie, młody detektyw pochodził z Teksasu, nie z Luizjany. - Czy mogłaby pani zostać jeszcze chwilę? Obiecuję, że nie zajmę dużo czasu. Ociągając się, powróciła na swoje miejsce na kanapie. - Beck, przystaw fotele dla naszych przedstawicieli prawa - zakomenderował Huff, rozparty w swoim fotelu. - Sam możesz usiąść obok mojej córki. Szeryf i detektyw Scott usiedli na fotelach podstawionych im przez Becka, On sam usadowił się obok Sayre. Spojrzała na ojca i zobaczyła znajomy diabelski błysk w jego oczach, gdy zdmuchnął płomień z kolejnej zapałki i wrzucił ją do popielniczki. - No dobrze, Rudy. Chciałeś tego spotkania, jesteśmy gotowi cię wysłuchać. Co ci chodzi po głowie? - spytał. Szeryf odchrząknął. - Jak wiesz, zatrudniłem Wayne'a jako detektywa w naszym wydziale policji - zaczął niemal przepraszająco. - I? - Wayne przeprowadził małe śledztwo w obozie rybackim, i doszedł do wniosku, że pewne fakty związane ze śmiercią Danny'ego się nie zgadzają. - Na przykład jakie? - Huff przeniósł wzrok na młodego zastępcę szeryfa. Wayne Scott siedział na samym brzeżku fotela, jak gdyby z niecierpliwością czekał, by wreszcie zabrać glos. - Strzelba, z której rzekomo zabił się denat... - Strzelba? - zdziwiła się Sayre. Kiedy Beck powiedział jej, że Danny zginął od strzału w głowę, założyła, że w grę wchodził pistolet. Nie miała encyklopedycznej wiedzy o broni palnej, ale zdecydowanie potrafiła rozróżnić pistolet od strzelby, podobnie jak rozmiary uszkodzeń, jakie powodowała każda z tych broni. W zależności od kalibru i trajektorii, kula wystrzelona z pistoletu przyłożonego do głowy człowieka spowodowałaby śmierć i rozległe obrażenia głowy. Nie mogłoby się to jednak równać z uszkodzeniami czaszki spowodowanymi przez strzał ze śrutówki. - Tak, proszę pani - odparł poważnie detektyw. - Nie miał żadnej szansy przeżycia. - Może powinien pan przejść do sedna sprawy - wtrącił Beck. - Problem w tym, panie Merchant, że ofiara wciąż miała na sobie buty. Przez kilka chwil wszyscy wpatrywali się w detektywa z osłupieniem. Pierwszy zareagował Huff: - Nie wiem, o co ci, do cholery, chodzi, ale... - Zaczekaj - Beck uniósł dłoń, uciszając Huffa. Patrzył na Scotta. - Myślę, że rozumiem zakłopotanie detektywa Scotta. Chris pokiwał głową, skubiąc dolną wargę. - Chodzi o to, w jaki sposób Danny pociągnął za spust - powiedział. - Tak jest - Scott gorliwie pokiwał głową. - Swego czasu badałem sprawę samobójstwa w Carthage, we wschodnim Teksasie. Ofiara zabiła się za pomocą strzelby, pociągając za spust dużym palcem u nogi. - Spojrzał na Sayre skruszony. - Proszę mi wybaczyć moją bezpośredniość, pani Hoyle. - Nie zamierzam zemdleć. A tak przy okazji, nazywam się Lynch. - Och, przepraszam. Myślałem... - W porządku. Proszę mówić dalej. Scott powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych w pokoju osób. - Chciałem powiedzieć, że wszystkie inne fakty związane ze śmiercią pana Hoyle'a są podobne do tamtego przypadku, poza tą jedną rzeczą. W jaki sposób pociągnął za spust? Byłoby to dość skomplikowane, biorąc pod uwagę długość lufy i... jest jeszcze jedna rzecz, która mnie zastana-wia. To była dubeltówka. Obie komory były pełne. Jeżeli ktoś planuje zastrzelić się z dubeltówki, po co miałby zawracać sobie głowę załadowaniem obu luf? Przecież druga kula i tak na nic by się nie przydała. Nikt nie skomentował ani nie odpowiedział na pytanie. Rudy Harper znowu odchrząknął. - Czy przypominasz sobie, kiedy ostatnim razem widziałeś tę strzelbę, Huff? - zapytał. - Nie zauważyłem pustego miejsca po niej w szafie na broń. Skinął głową w kierunku narożnej oszklonej szafy. Huff miał w domu całą kolekcję broni, między innymi kilka śrutówek, strzelb na jelenie i dubeltówek do polowania na ptaki. Wszystkie stały w dobrze widocznym miejscu. - To była stara strzelba. Nikt z nas jej nie lubił, więc zwolniliśmy ją z obowiązków, że się tak wyrażę. Trzymaliśmy ją w domku rybackim, na wszelki wypadek. Nie wiem, kiedy ostatnio ktoś z niej strzelał. - Ja wiem. Wszyscy spojrzeli na Chrisa. Sądząc z malującej się na jego twarzy beztroski, mógł równie dobrze mówić o czymkolwiek innym, na przykład o zgubionej rękawiczce lub o pogodzie; w każdym razie nie o czymś tak ważnym, jak broń, z której zginął jego brat. - Jakieś trzy miesiące temu, podczas weekendu, prawda, Beck? - Prawnik pokiwał głową potwierdzająco. - Zatrzymaliśmy się tam na noc. Późnym wieczorem Frito zaczął szaleć, wyszliśmy więc na zewnątrz, żeby zobaczyć, co go tak podkręciło, i spostrzegliśmy rysia. Beck wypalił ze strzelby dwa razy, w powietrze, żeby go odstraszyć. Kot zawinął się i przepadł w lesie. - Następnego dnia wyczyściłem i naoliwiłem strzelbę, po czym odłożyłem ją na miejsce, nad drzwiami - dokończył opowieść Beck. - Naładowałeś ją? - spytał szeryf Harper. - Nie. - Ktoś musiał - rzucił Scott. - Sprawdziliście odciski palców? - spytała Sayre. - Tak, proszę pani - odparł uprzejmie Scott. - Znaleźliśmy ślady pani brata, Danny'ego, a także wiele innych. Jedne z najświeższych prawdopodobnie należą do pana - zwrócił się do Becka. - Zatem wie pan, że Danny trzymał w ręku strzelbę - powiedziała Sayre. - Tak, proszę pani. Nie wiem tylko kiedy. - Czy znaleźliście odciski palców na spuście? - Nie udało nam się zebrać żadnych wyraźnych śladów z powierzchni spustu - powiedział Rudy Harper - co również jest nieco dziwne. Skoro Danny dotykał tej broni jako ostatni... -zawiesił głos. Huff wydawał się tracić cierpliwość. Wstał z fotela, obszedł go dookoła i wbił wzrok w Wayne'a Scotta, zwracając się jednak do Rudego Harpera: - Dlaczego pozwalasz swojemu człowiekowi nas zamęczać? Żeby mógł dochrapać się nowego, odprasowanego munduru? O to chodzi? Jeśli tak, może ja dam mu lepsze zajęcie, na przykład patrolowanie terenu odlewni i doprowadzanie do porządku wszystkich pracowników, którym zaczynają się marzyć związki zawodowe. Wtedy dopiero uznam, że nie trwoni czasu na głupoty. Jak na razie bowiem marnuje tylko mój czas i sprawia, że myślę o rzeczach, o których chciałbym zapomnieć. Danny nie żyje. Pogrzebaliśmy go. To koniec. - Wytrząsnął z paczki nowego papierosa. - Proszę o wybaczenie, panie Hoyle, ale to jeszcze nie koniec. Huff spojrzał na Scotta, zapalając papierosa. - Nie chodzi wyłącznie o niezrozumiałe położenie strzelby na ciele pana Hoyle'a czy trudności, jakie miałby z pociągnięciem za spust, trzymając w ustach koniec lufy - ciągnął odważnie młodzieniec. - Jest w tej sprawie więcej niejasności. Twarz detektywa poczerwieniała. Sayre nie wiedziała czy z zażenowania, czy z ferworu. Potrafił stawić czoło wszechmocnemu Huffowi Hoyle'owi i za to go podziwiała, chociaż domyślała się, że po dzisiejszym wieczorze dni Scotta w biurze szeryfa były policzone. - Słucham, co takiego nie daje ci spokoju, młodzieńcze? - rzucił Huff. - Nowo odkryta religia pańskiego syna. Niespodziankom nie było końca. Sayre spojrzała na Chrisa, a potem na Huffa, sprawdzając, czy nie roześmieją się na tę przedziwną wzmiankę o wierzącym Hoyle'u. Obaj jednak siedzieli z kamiennymi twarzami. Huff jeszcze bardziej zmarszczył brwi. Sayre spojrzała na Becka. - Ostatnimi czasy Danny dołączył do wspólnoty... - powiedział Beck, wyczuwając jej zaskoczenie. - ... Wyznawców Biblii - warknął Huff. - Danny przyjął ich wiarę za swoją i stał się bardzo pobożny - ciągnął Beck. - Co to znaczy ostatnio? - Mniej więcej rok temu. Nigdy nie opuszczał niedzielnej mszy ani środowych wieczornych spotkań modlitewnych. - Zrobił się z niego straszliwy nudziarz - dodał Chris. - Przestał pić, denerwował się, gdy wzywaliśmy imię Boga nadaremno. Zmienił się w prawdziwego dewota. - Co go do tego skłoniło? Chris wzruszył ramionami. - Nigdy go nie zapytałeś? - Owszem, Sayre, pytaliśmy go - odparł ironicznie. - Danny nie chciał o tym rozmawiać. - Nie mogliśmy powiązać jego nagłego zainteresowania wiarą z żadnym konkretnym wydarzeniem, otarciem się o śmierć, niczym podobnym - wtrącił Beck. - W ciągu ostatniego roku stał się zupełnie inną osobą. Zmienił się nie do poznania. - Na lepsze czy na gorsze? - Kwestia gustu - wtrącił się Huff. Jego ton świadczył doskonale o tym, co myśli na temat nawrócenia Danny'ego. - W jaki sposób wiąże się to z samobójstwem mojego brata? - spytała Sayre młodego detektywa. - Rozmawiałem z pastorem i członkami wspólnoty, którzy widzieli Danny'ego w niedzielę rano. Wszyscy bez wyjątku twierdzą, że tego dnia pani brat był szczęśliwy i pełen pozytywnej energii. Z nabożeństwa wyszedł przepełniony wiarą i miłością do Boga, zapowiadając, że pojawi się jeszcze na modlitwie wieczornej. - Scott spojrzał w oczy każdemu z rozmówców. - To dość dziwne, że człowiek będący w takim nastroju, przepełniony religijną gorliwością, tak po prostu się zastrzelił. - Chce pan powiedzieć, że ktoś upozorował samobójstwo? - spytała Sayre. - Nie sugeruj Wayne'owi odpowiedzi - wtrącił się Rudy Harper, rzucając niepewne spojrzenie w kierunku Huffa. - Wszystko, co chciał powiedzieć... - Chcę powiedzieć, że okoliczności towarzyszące śmierci Danny'ego Hoyle'a wymagają dalszego śledztwa. - Okręgowy koroner wyraził się dość jednoznacznie, stwierdzając samobójstwo. - Tak, panie Merchant, ponieważ przyczyna śmierci była oczywista. - Detektyw spojrzał na Sayre. - Oszczędzę pani opisowej terminologii, zawartej w raporcie koronera. Moim zdaniem to metoda zadania śmierci pozostaje nieokreślona. - Metoda zadania śmierci - powtórzył Beck, wpatrując się zwężonymi oczami w Scotta. - Lufa dubeltówki była nadal w ustach Danny'ego, co sugeruje, że nie on pociągnął za spust. - Otóż to. - Detektyw pokiwał głową posępnie. - W innym bowiem wypadku broń zostałaby odsunięta od ciała przez odrzut. To raczej oczywiste, że ktoś włożył Danny'emu wylot lufy do ust, a zatem mamy do czynienia z zabójstwem. Rudy Harper wzdrygnął się, jakby go coś zabolało. - Dlatego muszę zapytać wszystkich, czy wiadomo wam, by ktokolwiek pragnął śmierci Danny'ego? 6 Popołudniowy upał odcisnął piętno na wiązankach ułożonych na grobie. Kwiaty przywiędły, ich płatki zbrązowiały i zwinęły się do wewnątrz w odruchu ostatecznej klęski. Przy bezwietrznej pogodzie nad cmentarzem zawisł szary, obrzydliwy obłok dymu wypluwanego przez kominy odlewni. Sayre kojarzył się z całunem dla Danny'ego. Przybyła na cmentarz z nadzieją, że się trochę wyciszy, ale po spotkaniu z zastępcą szeryfa wiedziała, że nie potrafi pogodzić się szybko ze śmiercią brata. Ze wszystkich dzieci Huffa Danny przypominał ojca najmniej. Był łagodny z natury, uprzejmy, miły i, o ile wiedziała, nigdy nikogo nie skrzywdził. Kiedy byli mali, zawsze poddawał się jej i Chrisowi. Potrafił się zbuntować, gdy ktoś wyrządził mu krzywdę, ale koniec końców ustępował, zwłaszcza Chrisowi, który bezdyskusyjnie dzierżył pałeczkę pierwszeństwa w rozrabianiu i znęcaniu się nad innymi. Najstarszy z rodzeństwa był przebiegły i wiedział, jak manipulować młodszym bratem. Danny zawsze dawał się nabrać Chrisowi, którego gierki były często okrutne. Sayre z kolei miała gorącą głowę. Za każdym razem, gdy wyżywała się na Dannym z powodu rzeczywistej lub wymyślonej zniewagi, ten znosił jej wybuchy gniewu z godnością i nigdy nie żywił urazy za wszystkie okropności i przezwiska, jakimi go wcześniej obsypywała. Pewnego razu, podczas jednego z jej najgorszych napadów złości, cisnęła ulubioną ciężarówkę Danny'ego do rzeki. Dzieciak płakał i obrzucał ją wyzwiskami, domagał się, by zanurkowała i wyciągnęła zabawkę z wody. Oczywiście Sayre odmówiła i zamiast tego zaczęła opowiadać Danny'emu z okrutnymi szczegółami, jak jego lśniący samochodzik zardzewieje i rozpadnie się na kawałki, zanim prąd doniesie go do Zatoki Meksykańskiej. Danny płakał godzinami, po czym popadł w kilkudniowe przygnębienie. Kiedy Laurel zapytała, dlaczego jest taki smutny, nie poskarżył się na Sayre, nie powiedział ani słowa o tym, co zrobiła. Gdyby tak postąpił, łatwiej byłoby jej usprawiedliwić swój czyn. On jednak pozwolił, aby uszło jej to na sucho, przez co dręczyły ją potworne wyrzuty sumienia, że była tak okrutna dla brata. Ich matka nie widziała świata poza Dannym, ponieważ był najmłodszym dzieckiem. Sayre pamiętała, jak Huff często powtarzał, że jeśli Laurel nie przestanie tak rozpieszczać jej brata, zrobi z niego mdlawą ciotę. Mimo jednak oczywistego faworyzowania przez matkę, Danny najbardziej na świecie pragnął aprobaty ojca. Chris otrzymał ją niejako automatycznie jako pierworodny. Jego temperament i zainteresowania odzwierciedlały charakter Huffa. Ojciec podbudowywał własne ego, wychowując Chrisa, który był jego miniwersją. Sayre w oczach Huffa uchodziła za księżniczkę, nieużyteczną ozdobę klanu i tak właśnie była traktowana. Wyrosła na nieznośnego bachora, który zawsze musiał dostać to, czego chciał, a jeśli się tak nie stało, wpadał w nieokiełznany gniew. Matka uważała jej ataki złości za nieodpowiednie zachowanie dla młodej damy, ojcu jednak wydawały się niezmiernie zabawne. W im większą furię wpadała Sayre, tym bardziej się śmiał. Ponieważ Danny zawsze usuwał się w cień i zawsze był grzeczny, nie wzbudzał w Huffie zainteresowania. Jako dziecko Sayre wyczuwała układy panujące w jej domu, ale brakowało jej wiedzy i dystansu, by je zrozumieć. Gdy dorosła, zdała sobie sprawę, jak krzywdzące były owe domowe stosunki dla Danny'ego, jak źle musiał się czuć, będąc nieważnym drugim synem, kimś, kogo ojciec wyraźnie lekceważył. Po śmierci Danny'ego nic się nie zmieniło. Chris był rozpieszczanym faworytem i przyszłym dziedzicem, który w oczach ojca nie mógłby zrobić nic złego. Sayre była cierniem, kimś, kto odrzucił Huffa, Danny zaś pozostał w pamięci jako posłuszne dziecko, które bez słowa sprzeciwu robiło to, co mu kazano. Ktoś, na kim można polegać, lecz kogo się nie poważa. Czy to świadomość, że jest „niewidzialny" skłoniła Danny'ego do samobójstwa? Jeżeli to było samobójstwo. Oderwała od jednej z gałązek więdnącą różę i przytknęła do warg. Po jej policzku spłynęła łza. To niesprawiedliwe, że najsłodszy i najlepszy człowiek z całej rodziny umarł tak młodo i tak gwałtowną śmiercią. W dodatku, jeżeli Wayne Scott ma rację, nie odszedł z tego świata na własne życzenie. - Pani Lynch? Sayre odwróciła się gwałtownie. Nieopodal stała młoda kobieta. - Nie chciałam pani przestraszyć - powiedziała przepraszająco. - Myślałam, że słyszała pani, jak nadchodzę. Sayre potrząsnęła głową. - Zamyśliłam się - odezwała się wreszcie, odzyskując mowę. - Nie będę przeszkadzać. Może wrócę nieco później. Chciałam tylko... chciałam się z nim pożegnać. Nieznajoma była w jej wieku, może parę lat młodsza. Ledwo powstrzymywała się od płaczu. Sayre przypomniała sobie, że widziała kobietę na nabożeństwie, ale nie miała okazji, aby ją poznać osobiście. - Jestem Sayre Lynch - wyciągnęła rękę w stronę młodej kobiety. - Wiem - odparła nieznajoma, ściskając jej dłoń. - Widziałam panią na stypie. Ktoś wskazał mi panią, ale już wcześniej oglądałam panią na zdjęciach. - Rodzinne fotografie w domu są stare. Zmieniłam się. - Tak, ale ma pani takie same włosy. Poza tym, Danny pokazał mi artykuł o pani, który ukazał się niedawno w gazecie. Był bardzo dumny z pani osiągnięć. - Roześmiała się dźwięcznie. Sayre była pod wrażeniem melodyjności jej głosu. - Kiedy powiedziałam, że jest pani niezwykle ele-gancka i olśniewająca, Danny odrzekł, że wygląd jest często zwodniczy, bo w rzeczywistości jest pani straszną psotnicą. Powiedział to z miłością. - Jak się pani nazywa? - Przepraszam. Jessica DeBlance. Jestem... byłam przyjaciółką Danny'ego. - Proszę. - Sayre wskazała ręką w kierunku betonowej ławeczki pod drzewem, tuż obok grobu. Podeszły do niej. Jessica miała na sobie płócienną sukienkę o ładnym kroju. Włosy opadały jasnymi falami na ramiona. Była drobna i bardzo ładna. Usiadły na ławce i przez chwilę, w niemym porozumieniu, obie wpatrywały się w nagrobek. Jessica otarła oczy chusteczką. Sayre instynktownie otoczyła ją ramieniem, wtedy Jessica rozpłakała się na dobre. Sayre chciała jej zadać tysiące pytań, ale powstrzymała się do czasu, aż Jessica przestała chlipać i wymamrotała niezgrabne przeprosiny. - Nie przepraszaj. Cieszę się, że mój młodszy brat miał kogoś, kto troszczył się o niego tak bardzo, aby rozpaczać po nim przy obcej osobie. Najwyraźniej byliście dobrymi przyjaciółmi. - Właściwie to mieliśmy się pobrać. - Jessica wyciągnęła lewą dłoń. Sayre zobaczyła diamencik osadzony na platynowej obrączce. - Jest śliczny. Ponieważ ów niedoceniany w dzisiejszych czasach pierścionek byt cichą, prostą deklaracją miłości, bardzo w stylu Danny'ego, Sayre poczuła przypływ współczucia dla młodej kobiety i jednocześnie wściekłość na Chrisa i Huffa za to, że wyłączyli narzeczoną zmarłego brata z listy najbliższych, odczytanej na pogrzebie. Był to jawny afront. - Przepraszam, że nie porozmawiałam z tobą w domu, Jessico - powiedziała, - Nie wiedziałam, że Danny był zaręczony. Nikt nic mi nie mówił. - Może zresztą Danny próbował. Czy dlatego do niej dzwonił? - Nikt nie wiedział o naszych zaręczynach - odparła Jessica. - Nikt z rodziny. Danny nie chciał, aby pani ojciec i brat dowiedzieli się o tym przed zawarciem małżeństwa. - Dlaczego? - spytała Sayre, chociaż znała już odpowiedź na to pytanie. - Nie chciał, żeby się wtrącali. Uznał, że najprawdopodobniej by mnie nie zaakceptowali. - To idiotyczne. Z jakiego powodu? Dziewczyna roześmiała się ze smutkiem. - Nie pochodzę z bogatej rodziny, pani Lynch. - Proszę, mów mi po imieniu. - Mój tata pracuje na plantacji tytoniu w Nowej Iberii, a mama jest sprzątaczką. Zaoszczędzili na tyle pieniędzy, żeby wysłać mnie i siostrę do college'u. Jesteśmy ich dumą i radością, ponieważ obie zostałyśmy nauczycielkami w szkole podstawowej. - Mają wszelkie prawa do dumy i nie mówię tego protekcjonalnie. Jak poznałaś Danny'ego? - Uczę w trzeciej klasie, ale pracuję również ochotniczo w bibliotece miejskiej. Danny przyszedł tam pewnego wieczoru i trochę się zaczytał. Musiałam zamknąć bibliotekę, więc przerwałam mu i poprosiłam, aby wyszedł. Popatrzył na mnie bardzo, bardzo długo, a potem powiedział: „Wyjdę grzecznie, ale tylko wtedy, jeżeli pójdziesz ze mną na kawę". - Dotknęła dłonią policzka, jakby wspomnienie ich pierwszego spotkania wywołało na jej twarzy rumieniec. - Zgodziłaś się? - Na kawę? Tak - roześmiała się miękko. - Nie powinnam. Nie należę do kobiet, które umawiają się z ledwo poznanymi mężczyznami, ale zrobiłam to. - Spojrzała na pokryty kwiatami grób. - Rozmawialiśmy długo, a zanim się pożegnaliśmy, zaprosił mnie na randkę w następny weekend. Wkrótce się dowiedziałam, że jest synem Huffa Hoyle'a. To mnie przeraziło i chciałam się wycofać ze spotkania, ale tak polubiłam Danny'ego, że dotrzymałam słowa. Pojechaliśmy na obiad do jakiejś restauracji poza miastem, w drodze do Nowego Orleanu. Danny powiedział, że zabiera mnie tam, bo podają w niej doskonałe jedzenie, i rzeczywiście tak było. Ale już wtedy wiedziałam, że chciał zachować dyskrecję i nie przeszkadzało mi to. Nie chciałam wiązać się z waszą rodziną. - Gwałtownie odwróciła głowę. - Mam nadzieję, że cię nie uraziłam. - Absolutnie. Ja również nie chcę się czuć z nią związana. Sama wiem najlepiej, jacy jesteśmy zdeprawowani. - Danny nie był zdeprawowany - uśmiechnęła się smutno Jessica. - Nie. On nie. - Pracował w odlewni i dobrze się spisywał, chociaż nie miał do tego serca. Nie podobała mu się filozofia zarządzania wyznawana przez pani ojca i starszego brata. Nie zgadzał się z nimi pod wieloma względami, ale też trudno mu było się im przeciwstawić. Niełatwo jest zmienić wie-loletnie przyzwyczajenia, chociaż ostatnio Danny nabrał nieco więcej odwagi. Sayre postanowiła, że przemyśli tę ostatnią uwagę nieco później. Zastanawiała się, w jaki sposób Danny uwidaczniał nowo nabytą śmiałość. - Jak długo byliście zaręczeni? - Dwa tygodnie. - Dwa tygodnie? - Tak. Powiadają, że Danny się zabił, ale to nieprawda. Snuliśmy plany na przyszłość, gdzie zamieszkamy i co będziemy robić. Wybieraliśmy imiona dla naszych dzieci. Danny nie popełnił samobójstwa. Uznawał to za grzech. Ostatnie słowa Jessiki skłoniły Sayre do zadania kolejnego pytania: - Należysz do tej samej wspólnoty kościelnej, co Danny? - Tak. Po naszej drugiej randce zaprosiłam go na nabożeństwo. Tej niedzieli śpiewałam na mszy. Sayre zrozumiała, skąd brała się melodyjność głosu Jessiki i jej dźwięczny śmiech. - Danny nie miał ochoty iść. Twierdził, że Huff, jak zawsze nazywał ojca, potępia religię. Powiedziałam mu jednak, że jeśli nie uwierzy w Boga jak ja, nie będę się mogła z nim spotykać. Mówiłam poważnie - uśmiechnęła się nieśmiało. - Zależało mu na mnie na tyle, że poszedł na mszę. Po tym pierwszym razie uświadomił sobie, że brakowało mu w życiu Bożej miłości. Zrozumiał to i stał się innym człowiekiem. W tym względzie Huff, Chris i Beck Merchant w zupełności zgadzali się z Jessicą, chociaż przypisywali zmianę osobowości Danny'ego jakiemuś zdarzeniu, nie zaś odnowie w duchu religijnym. Postrzegali to jako coś złego, a nie pozytywnego. - Myślę, że byłaś bardzo dobra dla mojego brata, Jessico. Cieszę się, że cię spotkał, i dziękuję za to, że go pokochałaś. - Nie musisz mi dziękować - powiedziała Jessica załamującym się głosem. Z jej oczu popłynęły łzy, które zaczęła ocierać chusteczką. - Kochałam go z całego serca. Co ja teraz zrobię? Sayre przytuliła zapłakaną dziewczynę. Jej oczy również wypełniły się łzami, ze współczucia dla Jessiki i żalu po zmarłym. Danny nie poczuje już nic, gdy tymczasem ta młoda kobieta ma złamane serce, które może wyleczyć jedynie czas. W życiu człowieka zdarzają się rzeczy, których teoretycznie nie potrafiłby przeżyć, wydarzenia tak bolesne, że wolałby raczej umrzeć, niż trwać w agonii życia. Sayre doskonale wiedziała, jak to jest. Doświadczyła już bólu tak ogromnego, że chciała umrzeć. Zdawało się, że nic poza śmiercią nie uwolni ją od cierpienia. Instynkt przeżycia jest jednak zdumiewającym zjawiskiem. Serce bije, nawet gdy w człowieku umiera wola życia, płuca wypełniają się powietrzem, chociaż straciło się chęć do oddychania. I żyje się dalej. Sayre rozumiała żal narzeczonej Danny'ego. Nie próbowała jej pocieszać okrągłymi zdaniami. Po prostu trzymała ją w objęciach tak długo, jak było to potrzebne. Sama przeszła przez własne piekło, a wtedy nie miała przy sobie nikogo, kto by ją przytulił. Wreszcie Jessica przestała płakać. - Danny nie chciałby, żebym rozpaczała. - Otarła oczy, wydmuchała nos i uspokoiła się trochę. - Nie przyjmuję do wiadomości werdyktu koronera. - Jeśli cię to pocieszy, nie jesteś sama. Pewne niełatwe pytania zostały już zadane. Opowiedziała Jessice o spotkaniu z szeryfem Harperem i Wayne'em Scottem, dzieląc się wszystkimi szczegółami, które zapamiętała. Kiedy skończyła, dziewczyna zastygła w milczeniu, próbując ogarnąć nowe informacje, nim spytała: - Ten detektyw pracuje dla Rudego Harpera? - Wiem, o czym myślisz: Rudy Harper jest opłacany przez Huffa. Niemniej ten Scott wydaje się zdeterminowany, aby przeprowadzić dochodzenie. Dziewczyna w zamyśleniu skubała dolną wargę. - Danny ostatnio czymś się martwił. Kiedy go o to pytałam, zbywał mnie żartami. Mówił, że martwi się, jak mnie będzie utrzymywał albo co pocznie, kiedy po ślubie zrobię się gruba i niechlujna, albo czy będę go kochała, jeśli całkiem wyłysieje. Tego typu rzeczy. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy sobie tego nie wymyśliłam, ale znałam go na tyle dobrze, że jestem przekonana, iż miałam rację. - Nigdy ci nie mówił, co to za zmartwienie? - Nie, ale na pewno coś go gryzło. - Coś na tyle poważnego, żeby w końcu odebrać sobie życie? - spytała łagodnie Sayre. - Nie zraniłby mnie w taki sposób - odparła Jessica z uporem. - Nie zostawiłby mnie, żebym przez resztę życia zastanawiała się, dlaczego to zrobił i jak mogłam go od tego powstrzymać. Nie obciążyłby mnie taką odpowiedzialnością i zwątpieniem w siebie samą. Nie, Sayre. Nigdy nie uwierzę, że się zastrzelił. Przyznaję jednak, że inna możliwość jest przerażająca - dodała po chwili przerwy. - Danny był taki prostoduszny. Lubili go nawet pracownicy huty, którzy nie myślą o rodzinie Hoyle'ów w superlatywach. - Niekoniecznie, Jessico. Był dyrektorem działu zatrudnienia. Zajmował się zwalnianiem i przyjmowaniem ludzi do pracy, ubezpieczeniami i wynagrodzeniem. Tego typu rzeczy mogły przysporzyć mu wrogów. - Danny musiał się stosować do ustalonych zasad Huffa i wydaje mi się, że wszyscy pracownicy fabryki byli tego świadomi. Możliwe, ale ktoś powodowany zbyt silnym uczuciem zemsty mógł nie dostrzec różnicy. - Kiedy detektyw Scott zapytał nas, czy ktoś mógł pragnąć śmierci Danny'ego, Beck Merchant... jestem pewna, że Danny ci o nim wspominał... - Wiem, kim on jest - odparła Jessica. - Wszyscy wiedzą. To szycha w fabryce. On i Chris rozumieją się jak para łotrów. - Są aż tak dobrymi przyjaciółmi? - Niemal nierozłącznymi. Sayre postanowiła przemyśleć później również i tę sprawę. Wszystko, co usłyszał Beck, trafiało zapewne bezpośrednio do uszu Chrisa. - Kiedy szeryf Harper zapytał, czy wiemy o kimś, kto mógłby nastawać na życie Danny'ego, pan Merchant odpowiedział w naszym imieniu to, co w tamtej chwili chyba wszystkim przyszło do głowy. Hoyle'owie przez lata narobili sobie wielu wrogów i jeżeli ktoś chciał się zemścić, Danny był łatwym celem, jako najcichszy i najbardziej bezbronny z nas wszystkich. Po dłuższym milczeniu Jessica odrzekła: - Zapewne tak, chociaż boli mnie myśl, że Danny stracił życie przez kogoś, kto żywił urazę do rodziny za to, czego on nie zrobił. - Zgadzam się - Sayre zawahała się przez chwilę. - Zamierzasz powiedzieć Huffowi i Chrisowi o waszych sekretnych zaręczynach? - Pod żadnym pozorem. Moi rodzice wiedzieli o tym, ponieważ Danny poprosił tatę o moją rękę. Oni i moja siostra to jedyne osoby, które znają naszą tajemnicę. Nie powiedziałam o tym w szkole. Spotykaliśmy się zawsze poza miastem. Nawet w kościele byliśmy ostrożni, nigdy nie zostawaliśmy sami, pilnowaliśmy, by przebywać w grupie. Nie widzę powodu, żeby rozgłaszać o tym teraz. Wywoła to jedynie niepotrzebne kłopoty z twoim ojcem i bratem, a szczerze mówiąc, nie mam siły ani ochoty wdawać się z nimi w jakiekolwiek awantury. Chcę myśleć o Dannym, zachować o nim cudowne wspomnienia. Nie chciałabym usłyszeć czegoś, co zbruka ich piękno. - Niestety, muszę ci przyznać rację - powiedziała Sayre. - Myślę, że to rozsądna decyzja. Nie dawaj im okazji, aby sprawili ci dodatkowy ból. Chociaż dużo tracą, nie znając cię - uścisnęła rękę Jessiki. - Cieszę się z naszego spotkania. Świadomość, że przez ostatni rok swojego życia Danny był szczęśliwy, bardzo mi pomogła. Z tymi słowy postanowiła odejść, zostawiając Jessicę samą przy grobie narzeczonego. Przed pożegnaniem wymieniły numery telefonów i Sayre obiecała informować Jessicę o rozwoju śledztwa. - Niezależnie od wniosków, jakie wyciągnie zastępca szeryfa, wiem, że Danny nie popełnił samobójstwa - powiedziała na pożegnanie Jessica, z uporem, który kontrastował z jej delikatnym wyglądem. - Nie zostawiłby mnie tak po prostu. Ktoś go zabił. 7 Bar Przeznaczenie zmienił się od czasu, kiedy Sayre była tu po raz ostatni. Chromowane stołki przy barze miały teraz turkusowe winylowe siedziska, zamiast czerwonych. W otwartych kubikach zamontowano nowe małe stoły z formiki, również turkusowe, które w założeniu miały uzupełniać się kolorystycznie z jaskraworóżową tapicerką krzeseł. Właściciele restauracji zapewne uznali, że ten zestaw barw rodem z Miami Beach będzie imitacją klasycznego wystroju barów z lat pięćdziesiątych. Niestety, udało im się jedynie przekształcić autentyk w żałosną parodię. Zamiast płyt winylowych, były tu teraz płyty kompaktowe, ale przynajmniej zachowano jeszcze tradycję szafy grającej. Poza tym, mimo zmiany wystroju, nadal serwowano te same wysokokaloryczne, otłuszczające naczynia krwionośne potrawy. Sayre złożyła zamówienie i opadła na wyłożone różowym pluszem plastikowe krzesełko przy stoliku. Sączyła powoli waniliową coca-colę, zastanawiając się po raz setny, co tutaj robi i dlaczego nie pojechała do Nowego Orleanu, by złapać nad ranem pierwszy samolot do San Francisco. Zamiast tego po opuszczeniu cmentarza pojechała do lepszego (choć i tak wątpliwej jakości) z dwóch moteli w Destiny i wynajęła pokój. Następnie uznała, że jest głodna, a może po prostu nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, więc postanowiła coś przekąsić. Był środek tygodnia i dawno już minęła godzina wieczornego posiłku. Sayre miała całą salę dla siebie, co bardzo jej odpowiadało. Potrzebowała chwili spokoju, żeby zastanowić się nad wydarzeniami dzisiejszego dnia. Czas spędzony na cmentarzu okazał się bardzo owocny. Gdyby przybyła tam pół godziny wcześniej lub później, nigdy by się nie dowiedziała o istnieniu Jessiki DeBlance ani o szczęściu Danny'ego. Rozmowa z kobietą, która kochała jej brata, była niczym przynoszący radość podarunek. Co ważniejsze, niedawne zaręczyny Danny'ego były niemal niezaprzeczalnym argumentem przeciwko samobójstwu. Zastanawiała się, co powinna zrobić z tą świeżo nabytą wiedzą, która sprawiła, że telefony Danny'ego po niemal dziesięcioletnim milczeniu stały się dla niej jeszcze większą zagadką. Czy chciał jej przekazać nowinę o zaręczynach, czy też pożegnać się przed odebraniem sobie życia, a może omówić to, co go męczyło? Brak odpowiedzi będzie ją dręczył do końca życia. - Kogo ja widzę, rudy rydz. Wyrwana z zamyślenia, rozejrzała się, w pierwszej chwili oczekując kogoś, kto zwracał się do szeryfa Harpera, jednak mężczyzna stojący obok jej stolika uśmiechał się do niej. Nazwał ją „rudym rydzem" z powodu koloru włosów. Naprawdę sądził, że jest uwodzicielski? Najwyraźniej tak, ponieważ uśmiechał się z samozadowoleniem. Skinął w kierunku jej szklanki z coca-colą. - Pijesz sama? - I wolę, żeby tak zostało. - Z tymi słowy spojrzała znów w dół. Miała nadzieję, że to pojmie, ale tamten nie rezygnował. - Skąd wiesz? Nie próbowałaś jeszcze ze mną. - I nie spróbuję. - I nie spróbuję - powtórzył, naśladując jej ton. - Podłapałaś napuszoną mowę w tym swoim San Fran-cis-co. Spojrzała na niego ostro. - Ha! Zastanawiasz się, skąd o tym wiem? Znam cię, panno Sayre Hoyle. Nie mógłbym zapomnieć koloru twoich włosów ani... - objął wzrokiem jej sylwetkę, prawdopodobnie uznając, że jest kusicielski -... ani twoich kształtów. Nabawiłaś się kilku złych nawyków w tej swojej Kalifornii, ale wszystkie tamtejsze cioty gadają tak śmiesznie jak ty, więc chyba nie mogę cię za to winić. - Pochylił się ku niej i dodał szeptem: - Założę się, że nadal masz taki słodki tyłeczek, jak wtedy, gdy byłaś szesnastoletnią cheerleaderką. Skakałaś po całym boisku, robiłaś gwiazdy i tym podobne. Te twoje wymachy zawsze dodawały mi wigoru. Z niecierpliwością wyczekiwałem każdego piątku. - Urocze - odparła, obdarzając go zimnym spojrzeniem. - A teraz spadaj, jeśli łaska. Jednak nieznajomy wsunął się już na ławkę naprzeciwko niej. Sayre sięgnęła po torebkę, lecz zanim zdołała wydostać się z kubika, zacisnął dłoń na jej nadgarstku. - Puść mnie - powiedziała, usiłując się wyrwać. - Staram się po prostu prowadzić przyjacielską pogawędkę - odparł przymilnym tonem. - Przecież się znamy. Nie pamiętasz mnie? Sayre nie miała ochoty na żadną konwersację, przyjacielską czy nie, z tym łazęgą o długich, żółtych szczurzych zębach, przerzedzonej żółtawej koziej bródce i ogromnych uszach. Nie chciała jednak wdawać się z nim w niepotrzebną szarpaninę, przyciągając uwagę innych klientów baru. Nie zamierzała robić z siebie widowiska, co niechybnie dotarłoby do Huffa i Chrisa, którzy myśleli, że wyjechała do Nowego Orleanu, zgodnie z wcześniejszymi zamierze-niami, i ubawiliby się jej przygodą. Spojrzała na intruza najzimniej, jak potrafiła. - Nie wiem, kim pan jest, i nie obchodzi mnie to. Jeżeli nie puści pan natychmiast mojej ręki... - To co? - spytał drwiąco, zaciskając tylko mocniej dłoń na jej nadgarstku i wbijając boleśnie palce w miękką poduszkę pod kciukiem. - Niby co zrobisz, jeśli cię nie puszczę? - Złamie ci twój cholerny kark. A jeśli nie, ja to zrobię. Szczęka natręta opadła nieco, gdy spojrzał ponad ramieniem Sayre. Odwróciła się i dostrzegła Becka Merchanta, opartego swobodnie o niską ściankę działową za jej plecami, zupełnie tak, jak na cmentarzu, gdy wspierał się o bagażnik jej samochodu. Uśmiechał się również w ten sam sposób, leniwie, niezobowiązująco, tym razem jednak wyłącznie ustami. Jego oczy odzwierciedlały groźbę, którą właśnie zadeklarował słownie. Podkopało to nieco pewność siebie intruza. - Kim ty niby jesteś, żeby się wtrącać? - wyraźnie nadrabiał miną. - Jestem facetem, który zaraz złamie ci kark. - Już raz spuściłem ci manto. Widzę, że o tym zapomniałeś, ale z przyjemnością odświeżę ci pamięć - odgryzł się. Blefował. Nawet Sayre, która nie była specjalistką od walk na pięści, widziała to wyraźnie. - Zostaw ją w spokoju. Na-tych-miast. - Beck zaakcentował ostatnie słowo. Nieznajomy zawahał się przez chwilę, a potem puścił jej rękę i wstał od stolika. Uśmiechając się szyderczo do Sayre, rzucił na odchodne: - Zawsze uważałaś, że jesteś lepsza od innych, jak wszyscy Hoyle'owie. Sayre nie fatygowała się z odpowiedzią. Obserwowała, jak nieznajomy usadawia się w kabinie na drugim końcu baru, gdzie jego towarzysze zaczęli pokpiwać z powodu nieudanego podrywu. Przeniosła wzrok na Becka. - Poradziłabym sobie sama. - Zapamiętam to. Zanim mogła powiedzieć coś więcej, podszedł do drzwi restauracji, otworzył je na oścież i gwizdnął cicho. Z tyłu pikapu poderwał się duży pies i podbiegł do niego. - Idź na zaplecze, niech cię nakarmią. Złoty retriever podszedł do podwójnych drzwi prowadzących do kuchni i otworzył je nosem. Sayre usłyszała głośne okrzyki powitania dochodzące ze środka. Beck wślizgnął się na ławkę naprzeciwko niej. - Frito? - spytała. - Skąd wiesz? - Chris o nim wspominał. - Ach, prawda. Noc w domku rybackim. Ryś. - Domyśliłam się, że Chris mówił o psie - zerknęła w kierunku kuchni. - Widzę, że Frito jest tutaj stałym bywalcem. - Ja też. Za to ciebie nigdy tu nie widziałem i szczerze mówiąc, jestem zaskoczony. W domu bez przerwy mówiłaś coś o powrocie do Kalifornii. - Pojechałam na cmentarz i zrobiło się zbyt późno. Postanowiłam więc zostać na noc i wyjechać jutro rano. Nie skomentował jej słów. - Zamówiłaś już coś? - spytał. - Cheeseburgera. - Grady, dla mnie to samo, co dla damy, proszę - zawołał Beck w stronę niskiego kucharza, widocznego zza okienka do podawania potraw. - Robi się - odkrzyknął tamten. Beck usadowił się wygodniej w kabinie. - A teraz, co mówiłaś o poradzeniu sobie z Klapsem Watkinsem? - Watkins - powtórzyła z nagłym zrozumieniem. - Teraz pamiętam. Był rozrabiaką, trochę starszy ode mnie, ale chyba powtarzał kilka klas. Raz został zawieszony za podglądanie dziewczyn w szatni. - Nadal jest rozrabiaką. Dowiedziałem się od Chrisa, że niedawno wyszedł z więzienia. Kiedy parkowałem, zobaczyłem cię przez okno i odniosłem wrażenie, że potrzebujesz pomocy. - Powinnam w tym momencie wtrącić: „Dziękuję za uratowanie mi życia"? Uśmiechnął się szeroko, spojrzał na zbliżającą się kelnerkę i mrugnął do niej, kiedy stawiała przed nim szklankę z colą. - Pamiętałaś o cytrynie, chociaż ci tego nie przypomniałem. Dzięki. - Jasne, że pamiętałam - odwzajemniła jego flirciarski uśmiech. - Znasz Sayre Lynch? Obie kobiety wymieniły chłodne uśmiechy. - Ten Klaps Watkins zasmrodził całe miejsce - rzekła kelnerka, zniżając głos. - Chcesz, żebym wytarła dla was stolik, Beck? - Myślę, że nie trzeba, ale mimo wszystko dzięki. - Nie powinni go wypuszczać z więzienia. - Daj mu trochę czasu. Na pewno tam wróci. - Ale nim to się stanie, wolałabym, żeby on i jego kolesie znaleźli sobie inne miejsce do przesiadywania. Burgery zaraz będą gotowe. Miło było panią poznać - rzuciła w stronę Sayre, odchodząc - chociaż z wątpliwą szczerością. Zdawała się niechętnie zostawiać Becka sam na sam z inną kobietą. Kelnerka prawdopodobnie nie była jedyną dziewczyną w Destiny, której mocniej biło serce na widok Merchanta i Sayre rozumiała dlaczego. Miał w sobie niezaprzeczalny seksapil; zielone oczy, jasne włosy i uśmiech wart grzechu. Wyglądał równie przystojnie i elegancko w starych dżinsach i białej kratkowanej koszuli, które miał na sobie teraz, jak w garniturze, na pogrzebie. Bardzo atrakcyjny zestaw. Ale o Chrisie można było powiedzieć to samo. Nosił się równie elegancko, był przystojny niczym gwiazdor. Tyle że wiele niebezpiecznych, śmiercionośnych gadów także wygląda równie ujmująco. Chris był wężem, który uderzał, jednocześnie omamiając ofiarę swym pięknem. Sayre nie ufała Beckowi, podobnie jak starszemu bratu. Może nawet bardziej. Chris urodził się złym człowiekiem, Merchantowi płacono za jego podłość. - Selmie pękłoby serce, gdyby się dowiedziała, że przyszłaś tu na obiad, chociaż przez cały dzień próbowała nas nakarmić - zauważył Beck. - Kocha nas. Zawsze kochała i to bardziej, niż sobie na to zasłużyliśmy. - Dlaczego uważasz, że nie zasługujesz na miłość? - spytał, pochylając się ku niej. - Jest pan prawnikiem, panie Merchant, a nie psychoanalitykiem. - Próbuję po prostu podtrzymać konwersację. - Klaps Watkins też tak mówił. Roześmiał się głośno. - Zatem muszę popracować nad swoją techniką. Przez chwilę mieszał słomką w swojej szklance coli. - Sayre, przepraszam cię - powiedział powoli, spoglądając jej w oczy. - Za to, że w ten sposób mówiłem o starym Mitchellu. To była tania zagrywka. Zazwyczaj postępuję nieco bardziej uczciwie, nawet gdy jestem zły. Nienawidząc się za wiarę w szczerość jego przeprosin, nie odpowiedziała. Wzruszyła tylko ramionami. Kelnerka przyniosła ich zamówienia. Burgery były takie, jakie powinny być; tłuste, gorące i smakowite. Przez kilka chwil jedli w milczeniu, ale Sayre wiedziała, że Beck jej się przygląda. - O co chodzi, panie Merchant? - spytała wreszcie. - Słucham? - Ciągle pan na mnie patrzy. - Hmm, przepraszam. Zastanawiałem się po prostu, czy podziękowanie rzeczywiście jest dla ciebie tak trudne. - Za co? - Za odstraszenie Watkinsa. Skinął głową w kierunku okna. Odwróciła się i spojrzała, jak natręt wsiada na motocykl. Kopnął zapłon i wyjechał z miejsca na parkingu przed barem. Zanim z rykiem silnika oddalił się na autostradę, pokazał im środkowy palec. - To najlepiej świadczy o jego opinii o nas - mruknęła Sayre i dodała: - Poradziłabym sobie z nim, ale prawdopodobnie nie bez wszczynania awantury i zrobienia z siebie głównego tematu miejscowych plotek. Dlatego dziękuję. - Cieszę się, że mogłem pomóc. - Powiedział, że już kiedyś spuścił ci manto. Naprawdę? - To jego wersja. - Skończył jeść burgera i wyciągnął dwie serwetki z podajnika, żeby wytrzeć ręce. - To dzięki Watkinsowi ponownie zaprzyjaźniliśmy się z Chrisem. Dwie kawy - rzucił do kelnerki, która podeszła, aby zabrać talerze. - Jeżeli Frito za bardzo wam przeszkadza, przyślij go tutaj - dodał. Kelnerka powiedziała, że Frito uciął sobie drzemkę i poszła przygotować napoje. Sayre się cieszyła, że Beck zamówił kawę. Po ciężkostrawnym obiedzie bardzo się przyda. - Poznaliśmy się z Chrisem na Uniwersytecie Stanowym Luizjany kiedy wstąpiłem do tego samego bractwa. Był na roku wyżej. Przyjaźniliśmy się przelotnie, zanim ukończył studia. Nie widzieliśmy się całe wieki, aż do zdarzenia trzy lata temu. - Podziękował kolejnym uśmiechem za kawę, którą przyniosła kelnerka. - To prawdziwa kawa z cykorią - ostrzegł, kiedy Sayre uniosła dymiący kubek do ust. - Wyssałam ją z mlekiem matki i nadal sprowadzam specjalnie dla siebie do San Francisco. - Upiła łyk. - Co takiego zdarzyło się trzy lata temu, że znów się zaprzyjaźniliście? - Sprawa Gene'a Iversona. Co wiesz na ten temat? - Tylko to, co wyczytałam w firmowych biuletynach. - Biuletynach, których nie chcesz, aby ci przysyłano, ale mimo to czytasz? Przyłapał ją, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała. Czytała je od deski do deski nie dlatego, że obchodziły ją dobra Chrisa i Huffa, ale dlatego, że przejmowała się ludźmi pracującymi dla jej rodziny i przyszłością miasta. Bez Hoyle Enterprises zawaliłaby się lokalna gospodarka. Setki rodzin zostałyby bez stałych dochodów. Chociaż nie interesował jej zysk z odlewni, czuła moralną odpowiedzialność za mieszkańców miasta i chciała się orientować w sprawach firmy. - Informacje publikowane w biuletynach przechodzą przez cenzurę Huffa i Chrisa, zwłaszcza jeśli prawda mogłaby postawić ich w złym świetle. Innymi słowy, moje źródła informacji o sprawie Iversona były stronnicze i niesolidne. Co możesz mi powiedzieć na jego temat? Pochylił się do przodu i przez chwilę patrzył na nią uważnie. - Twojego brata oskarżono o morderstwo, a mimo to przez cały ten czas nie zadałaś sobie trudu, aby się dowiedzieć o sprawie czegoś więcej. Czy trochę nie za późno na troskę? - Nie jestem zmartwiona, tylko ciekawa. Nie obchodzi mnie Chris ani to, co robi. To samo dotyczy Huffa. Wymazałam ich z mojego życia dziesięć lat temu i jeśli brzmi to zbyt okrutnie i bezwzględnie, to trudno. - A co z Dannym? - Danny - odpowiedziała, czując nagły przypływ smutku na wspomnienie brata. - Przyjmował z pokorą wszystko, co fundowali mu Huff i Chris. Jestem pewna, że był pan świadkiem jego codziennej subordynacji. Danny nigdy się im nie sprzeciwiał. - Ale ty owszem. Dopiero dziesięć lat temu, pomyślała. Kiedy sięgnęła dna i zrozumiała, że aby przetrwać, musi na zawsze opuścić dom i rodzinne miasto. - Miałam szczęście. Zdołałam znaleźć sposób na przeciwstawienie się Huffowi i na odejście. Danny tego nie zrobił. Beck się zawahał, a potem mruknął: - Może udało mu się uciec w inny sposób, - Możliwe. - Ale kiedy wyjeżdżałaś stąd dziesięć lat temu, nie miałaś o nim najlepszej opinii. Uważałaś, że jest beznadziejnym popychadłem. - To prawda. W rzeczywistości wyjeżdżała stąd przepełniona nienawiścią do nich wszystkich. Po kilku latach terapii jej negatywne uczucia w stosunku do Danny'ego nieco złagodniały, niewystarczająco jednak, by porozmawiać z nim przez telefon, gdy jakiś czas temu nagle się do niej odezwał. W zamyśleniu sączyła kawę. Kiedy odstawiła kubek na spodeczek, spostrzegła, że Beck Merchant przygląda się jej z niepokojącym zainteresowaniem. Zwymyślała się w duchu za to, że zaczęła rozmawiać z nim o rzeczach, o których do tej pory zwierzała się wyłącznie terapeucie. - Mówiliśmy o sprawie Gene'a Iversona. - Prawda - wyprostował się i odchrząknął. - Co byś chciała wiedzieć? - Czy Chris go zabił? - Nie przebierasz w słowach. - Beck uniósł lewą brew. - A więc? - Dowody przeciwko Chrisowi były czysto poszlakowe. - To nie jest odpowiedź. Przepraszam, przeformułuję: to jest odpowiedź prawnika. - Linia oskarżenia była na tyle słaba, żeby proces zakończył się impasem. - I nigdy nie został wznowiony? - Przede wszystkim w ogóle nie powinien się rozpocząć. - Nie ma trupa, nie ma morderstwa, tak? O tym właśnie rozprawiały wszystkie artykuły, które na ten temat czytała. Nigdy nie odnaleziono ciała Gene'a Iversona. Przepadł bez śladu. - Gdybym to ja był prokuratorem, z pewnością nie podjąłbym się oskarżenia, nie odnalazłszy denata - powiedział Beck. - Nieważne, jak bardzo przekonywające byłyby poszlaki. - Jak to się stało, że zaangażował się pan w sprawę? - Przeczytałem o procesie. Z powodu, który przed chwilą wyłuszczyłem, pomyślałem, że to jakaś bzdura. Przybyłem tutaj, aby wesprzeć kolegę z bractwa i pomóc mu w miarę możliwości. Zanim jednak tu dotarłem, sprawa dobiegła końca. Spotkałem Chrisa i Danny'ego świętujących zwycięstwo w tandetnej spelunie przy zjeździe z autostrady. Znasz to miejsce? - Chodzi o Razorbacka? - Tak jest. Chris postawił wszystkim drinka, żeby uczcić wynik procesu. Klaps Watkins też tam był i zaczął nawijać, jak to sądy są skorumpowane, bogaci ludzie nigdy nie odsiadują kar i tym podobne. Nie spodobało się to ani Chrisowi, ani Danny'emu, który pierwszy zadał cios, stając w obronie starszego brata. Rozpętało się istne piekło. Ja również się dołączyłem i, pomimo przechwałek Watkinsa, przechyliłem szalę zwycięstwa na stronę twojego brata. Wytarliśmy Watkinsem podłogę. - A zatem ocalił pan całą naszą trójkę przed brudnymi paluchami Klapsa Watkinsa. - Na to wygląda - odparł z uśmiechem. - Dobrze jest mieć mnie pod ręką. - Huff i Chris zdają się tak właśnie myśleć. Oparł ręce na stole i pochylił się w jej kierunku. - W tej chwili interesuje mnie to, co ty myślisz. Było to proste stwierdzenie, Sayre wyczuła w nim jednak znacznie bardziej skomplikowany podtekst. - Myślę, że już czas się pożegnać. - Otworzyła torebkę. - Zapłacę za twój obiad. Mam tu otwarty rachunek. - Dziękuję, ale nie. - Obawiasz się zostać moją dłużniczką? Wsunęła dwudziestodolarowy banknot pod cukierniczkę i spojrzała prosto w jego kpiące oczy. - Nie boję się niczego, panie Merchant. Wstał od stolika równocześnie z nią i powędrował za nią w kierunku wyjścia. - Psy? - Słucham? - Boisz się psów? - Gwizdnął ostro. Ledwie dokończył pytanie, kiedy przez drzwi kuchenne wypadł Frito. Był pięknym zwierzęciem. Miał złociste futro, bielejące ku brzuchowi. Machał ogonem tak zawzięcie, że Sayre musiała się odsunąć, aby uniknąć uderzenia. Frito przywitał swego pana z takim entuzjazmem, jakby nie widzieli się od miesięcy, a nie zaledwie od kilku minut. Potem przeniósł niepohamowaną radość na Sayre. Zaczął tańczyć wokół jej stóp i lizać radośnie dłonie. Przestał dopiero na polecenie: „Spokój!". Posłuchał natychmiast, grzecznie przysiadając na zadku. Nadal jednak buchał niekontrolowaną energią i wpatrywał się błagalnie w Sayre, dopraszając się pieszczot. Uległa mu. - Jest śliczny. Jak długo pan go ma? - Kilka lat. Jeden z pracowników odlewni przyniósł go kiedyś do pracy, wraz z rodzeństwem. Szczeniaki miały wtedy siedem tygodni. Zajrzałem do pudełka i po prostu musiałem zabrać go do domu. - Poskrobał psa po głowie. - Mieliśmy kilka nieporozumień co do niszczenia mebli, ale teraz nie wiem, co bym bez niego zrobił. Obserwując jego czułe zachowanie wobec psa, pomyślała, że Beck Merchant ma bardzo seksowne oczy, piękny uśmiech i uroczego zwierzaka. Łatwo się było na to nabrać. Ale to nie oznaczało bynajmniej, że jest miłym człowiekiem. W końcu był głównym doradcą prawnym Huffa Hoyle'a, zdolnym do oszustw na dużą skalę i Bóg jeden wie, do czego jeszcze. Nie zamierzała się nabrać na jego urok osobisty ani na udawaną miłość do zwierzaka, którą prezentował teraz w daremnej próbie przekonania jej do siebie. Wyszli z klimatyzowanego wnętrza baru na rozgrzany parking i Sayre poczuła się jak w łaźni. Ciężkie, parne powietrze przytłoczyło ją, na moment pozbawiając tchu. Poczuła zawroty głowy i brzęczenie w uszach. - Wszystko w porządku? - spytał Beck, dotykając jej łokcia. Przyłożyła dłoń do piersi i odetchnęła głęboko przez nos, wypuszczając powietrze ustami. Zawroty głowy minęły, a źródłem brzęczenia w uszach okazała się jedna z neonowych żarówek w nazwie baru. - Chyba nie jestem jeszcze zaaklimatyzowana. - Na to trzeba czasu. - Spojrzał na nią z góry. - Ale nie zostaniesz tu aż tak długo, prawda? - Nie. Nie aż tak długo. Pokiwał głową, ale się nie odsunął. Nadal wpatrywał się w jej twarz. - Zanim odejdę, chciałam zapytać... Ojej! - Co się stało? - Frito nadepnął mi na nogę. Pies próbował się wcisnąć między nich i stąpnął ciężko jedną z łap na jej śródstopie. - Przepraszam. - Beck otworzył szoferkę pikapu i gestem nakazał psu wejść do środka. Retriever wskoczył na siedzenie, jakby robił to już tysiące razy, i wystawił łeb przez otwarte okno od strony pasażera. Wywiesił język, a wyglądał przy tym uroczo prostodusznie. Sayre oparła się o karoserię i obejrzała stopę. - Coś poważnego? - Nie, wszystko w porządku. - Bardzo mi przykro. Frito myśli, że jest małym pieskiem salonowym. Mimo pulsującego bólu powiedziała: - Bardziej mnie to przestraszyło, niż zabolało. - Chciałaś o coś zapytać. Przez chwilę usiłowała sobie przypomnieć, co to było. - Jak to się stało, że z współuczestnika bójki między Watkinsem a moim starszym bratem stałeś się głównym prawnikiem firmy Hoyle Enterprises? Ile czasu minęło od tamtego wieczora w Razorbacku, zanim Huff cię zatrudnił? - Zrobił to, jak tylko wyleczyłem się z kaca - zaśmiał się. - Chris zaprosił mnie na kilka dni, na ryby i tym podobne. I najwyraźniej domyślił się, że nie byłem zbyt szczęśliwy w firmie prawniczej, w której wtedy pracowałem. Gdy moja wizyta dobiegała końca, Huff złożył mi propozycję, której nie mogłem odrzucić. Przeprowadzka nie była dla mnie problemem. Nie pojawiłem się w Destiny z zamiarem pozostania tutaj, ale nie była to zbyt trudna decyzja. Mówiąc to, zanurzył palce w gęstej sierści Frita i bezmyślnie głaskał go po szyi. Pies zamknął oczy. Wydawał się pijany ze szczęścia. Zapytała, co stało się z Calvinem McGrawem, który był prawnikiem Huffa, od kiedy pamiętała. Beck Merchant zajął jego miejsce. - Pan McGraw odszedł na emeryturę. - Raczej Huff go na nią odesłał - odparowała. - Nie znam szczegółów układu, ale jestem pewien, że Huff zaoferował mu atrakcyjny pakiet emerytalny. - Och, oczywiście. Cena milczenia pana McGrawa musiała być wysoka. - Milczenia? - O tym, że przekupił ławę przysięgłych podczas procesu Chrisa. Palce Becka przerwały bezmyślny taniec. Powoli odsunął rękę od szyi Frita. Pies zapiszczał w proteście, ale jego właściciel zdawał się tego nie zauważać. Całą uwagę skupił na Sayre. Podszedł do niej powoli i stanął tak, że uwięził ją pomiędzy sobą i samochodem. - Proszę się odsunąć - wzdrygnęła się Sayre. - Za chwilę. - Co to ma oznaczać? - Wyznanie. Okłamałem cię. - Tego akurat mogłam się spodziewać. Kiedy dokładnie i w jakiej sprawie? - W sprawie komara. Wpatrywała się w niego, nic nie rozumiejąc. - Dziś po południu, nad rozlewiskiem, kiedy strąciłem dłonią komara z twojego policzka, pamiętasz? Nie było żadnego komara, Sayre. Po prostu chciałem dotknąć twojej twarzy. Nie dotykał jej teraz, ale wpatrywał się w nią tak intensywnie, że jego wzrok na swojej twarzy odczuwała niczym muśnięcie palców. Nie powinien stawać tak blisko. Nie zachował dystansu, jak przystało między dwojgiem nieznajomych. Wywołało to w Sayre niemal fizyczny dyskomfort. Było zbyt duszno i parno, by dwoje ludzie mogło stać tak blisko, czując ciepło promieniujące z ich ciał i niemal odbierając sobie powietrze. - Nie przypominam sobie - skłamała. Odepchnęła go i ruszyła w kierunku swojego samochodu, zaparkowanego niedaleko. Zanim doszła do auta, Beck zrównał się z nią. Chwycił ją za ramię i odwrócił tak, aby spojrzała na niego. - Po pierwsze, pamiętasz i to jeszcze jak. Po drugie, rzuciłaś dziś wieczorem kilka poważnych oskarżeń. Zasugerowałaś, że Chrisowi udało się wywinąć od kary za morderstwo, a potem oskarżyłaś swojego ojca o to, że przekupił ławę przysięgłych. To poważne przestępstwa. - Podobnie jak manipulowanie dowodami. Beck uniósł ręce. - Zgubiłem się. - Żółte błoto - wskazała na opony pikapu. - Koła twojego wozu są nim oblepione, podobnie jak twoje buty. - Jednocześnie spojrzeli na zabłocone kowbojki Becka, wystające spod postrzępionych brzegów dżinsów. - Jest tylko jedno miejsce w całej okolicy, gdzie ziemia ma taki kolor. Bayou Bosquet. - Sayre patrzyła mu prosto w twarz. - Tam, gdzie stoi nasz domek rybacki. - I co w związku z tym? - zacisnął szczęki. - Byłeś tam dziś wieczór, prawda? Nie próbuj kłamać, wiem, że tak. Zastanawiam się tylko, co tam robiłeś. - Wiesz co? - odparł. - Jeżeli twoja firma dekoratorska kiedyś upadnie, powinnaś zatrudnić się w FBI. - Scott powiedział, że do czasu zakończenia śledztwa domek rybacki jest miejscem przestępstwa. Miał go otoczyć taśmą. - Owszem, jasnożółtą. - Którą zignorowałeś. - Czy wiesz, że psy nie widzą kolorów? Frito nie zdawał sobie sprawy, że taśma oznaczała miejsce zabójstwa. Przebiegł pod nią i musiałem tam wejść, żeby go zabrać. - Mimo że tak doskonale reaguje na gesty, komendy i gwizd? Zapadło ciężkie milczenie. Beck Merchant wiedział, że go przyłapała. 8 Był niski, gruby i różowy. To nie ulega wątpliwości, pomyślał George Robson. Trójdzielne, dobrze podświetlone lustro łazienkowe, zajmujące fragment ściany od podłogi do sufitu bezlitośnie odsłaniało wszystkie jego niedoskonałości. Nie podobało mu się to, co widział. Codziennie coraz mniej włosów na jego głowie, za to więcej na plecach. Obwisłe piersi i sflaczały bamboch, pod którym widniał penis nie większy od kciuka. Mniej czasu spędzanego na golfie, a więcej na siłowni podreperowałoby stan jego klatki piersiowej i brzucha, ale nie mógł zrobić nic z tym drugim problemem, i to właśnie go martwiło. Miał piękną młodą żonę, którą musiał zadowolić, ale, niestety, kiepski sprzęt. Zawstydzony, włożył majtki, zanim dołączył do Lili w sypialni. Siedziała już w łóżku, wsparta na poduszkach, przeglądając jeden z ukochanych magazynów mody. George wsunął się pod kołdrę obok niej, - Jesteś piękniejsza niż wszystkie modelki w tej twojej gazecie. - Nie był to czczy komplement. Mówił najszczerszą prawdę. Jego zdaniem Lila była najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał w życiu. - Hm. - Naprawdę tak uważam. Miała na sobie jedną z tych śliskich koszulek nocnych, które tak lubił. Krótka, z cienkimi ramiączkami. Jedno z nich właśnie się zsunęło. George sięgnął ku niemu i ściągnął je jeszcze niżej, a potem pogładził pierś Lili, - Jest za gorąco - odtrąciła jego rękę. - Nie tutaj, kochanie. Ustawiłem klimatyzację na dwadzieścia stopni, czyli tak jak lubisz. - Wydaje się, jakby było cieplej. Leżał bez ruchu, pozwalając jej w spokoju przeglądać magazyn. Przyglądał się jej twarzy, ślicznym włosom i niesamowitemu ciału, próbując odegnać strach. Czy powinien się niepokoić? Nie chciał wiedzieć, ale musiał, ponieważ niewiedza przyprawiała go o szaleństwo. dzbanki - Ładny pogrzeb wyprawili - zauważył tak niezobowiązująco, jak potrafił. Wyraz twarzy Lili nie zmienił się ani na jotę. - Omal nie zasnęłam w kościele. Nudy na pudy - Huff urządził niezgorszą stypę. - Była w porządku. - Gdzie zniknęłaś? - Zniknęłam? - Przewróciła kolejną kartkę. - Kiedy? - Wtedy, na chwilę, w ich domu. Nie mogłem cię znaleźć. Spojrzała na niego z góry. - Poszłam się wysiusiać. - Sprawdziłem w toalecie. - Była kolejka, więc poszłam na górę. Czy coś ci nie odpowiada? A może powinnam się wstrzymać do powrotu do domu? - Nie złość się, kochanie. Ja po prostu... - Och, daj spokój! - Rzuciła czasopismo na podłogę. - Jest zbyt gorąco na kłótnie o taki idiotyzm, jak moja wizyta w toalecie. Zaczęła poprawiać poduszki pod głową. Poszewki były uszyte z haftowanego jedwabiu. Lila kupiła je w specjalistycznym sklepie w Nowym Orleanie. Kosztowały fortunę. George podskoczył pod sufit, kiedy zobaczył, jaką sumą obciążono jego kredyt. - Wydałaś tyle na poszewki do poduszek? - zapytał z niedowierzaniem. Lila powiedziała, że wobec tego je zwróci, ale przez kilka następnych dni była tak nieszczęśliwa, że w końcu się poddał i pozwolił je zatrzymać. Podziękowała mu ze łzami w oczach, mówiąc, że jest najlepszym mężem na świecie. Pławił się w jej pochwałach. - Dziękuję, że poszłaś ze mną dzisiaj na pogrzeb - powiedział, kładąc rękę na jej krągłym biodrze. - To bardzo ważne, żeby się tam pokazać. - Oczywiście. Przecież dla nich pracujesz. - Kierownik działu bezpieczeństwa pracy to bardzo ważna funkcja, wiesz? Ciąży na mnie ogromna odpowiedzialność, Lila. Beze mnie Hoyle'owie... - Nakarmiłeś kota? - Wymieszałem chrupki z mięsem z puszki, tak jak kazałaś. W każdym razie moja funkcja w fabryce jest tak ważna jak Chrisa. Może nawet ważniejsza. Przestała układać jedwabne poduszki i spojrzała na niego. - Nikt nie wątpi, że jesteś jednym z najważniejszych ludzi w odlewni, George. Ja najlepiej wiem, jak dużo czasu spędzasz w pracy - wydęła usta. - Wiem to, ponieważ nie ma cię wtedy ze mną. Uśmiechając się, ściągnęła koszulkę przez głowę, a potem zalotnie przeciągnęła nią po jego piersi. Mały penis George'a wyprężył się z podniecenia. - Masz coś dzisiaj dla swojej Lili, George? Hm? - zamruczała. Wsunęła dłoń w jego bokserki i zaczęła go pieścić. Dobrze wiedziała, jak go zadowolić. Gdy George odwzajemniał pieszczoty, pojękiwała, jakby sprawiał jej równie dużo rozkoszy, co ona jemu. Może się mylił? Może wpadł w paranoję i zaczął sobie wyobrażać nieistniejące rzeczy, widział gesty i wyczuwał wibracje, które nie istniały? Był niski, gruby i różowy, za to Chris Hoyle wysoki, ciemny i przystojny. Podobno brał sobie kobiety wedle woli. George znał kilku pracowników huty, których małżeństwa rozpadły się z powodu romansu ich żon z Chrisem. To chyba naturalne, że się niepokoił, gdy jego żona przebywała w pobliżu takiego uwodziciela. Pracował dla Hoyle'ów od ponad dwudziestu lat. Poświęcił dla nich wiele czasu, dumy i prawości. Im więcej jednak im dawał, tym więcej od niego żądali. Żerowali na ludziach i na ich życiu, wysysając duszę i siły. George zaakceptował to dawno temu. Zadowalała go funkcja klakiera, ale na Boga, istniały jakieś granice. Dla George'a granicą była jego żona. Ubrany wyłącznie w bokserki i niemodny prążkowany podkoszulek, Huff schodził po szerokich schodach. Chociaż starał się stąpać lekko, niektóre ze stopni skrzypiały, więc gdy znalazł się na parterze, czekała już tam na niego Selma, okutana w szlafrok zbyt gruby i ciepły jak na tę porę roku. - Potrzebuje pan czegoś, panie Hoyle? - Przydałoby mi się trochę cholernej prywatności w moim własnym domu. Nasłuchiwałaś z uchem przy ziemi? - Bardzo przepraszam za to, że się o pana troszczę. - Powiedziałem ci już dzisiaj tysiąc razy, że wszystko jest w porządku. - Nie jest w porządku, po prostu nie dopuszcza pan do siebie tej myśli. - Możemy o tym porozmawiać innym razem? Jestem w bieliźnie. - Przypominam, że to ja piorę tę pana bieliznę. Uważa pan, że widok pana odzianego w bokserki mnie osłabi? Poza tym, to wcale nie taki znów piękny obrazek. - Wracaj do łóżka, zanim wyrzucę cię z pracy. Z miną obrażonej primabaleriny Selma obróciła się na pięcie, aż zafurczały poły szlafroka, i zniknęła w ciemności na tyłach domu. Huff próbował wcześniej zasnąć, ale na próżno, leżał w łóżku czujny i rozbudzony. Nawet w czasie snu jego umysł nigdy nie wypoczywał, zupełnie jak piece hutnicze w fabryce. Pracował tak samo intensywnie w nocy, jak za dnia. W ten sposób rozwiązał już kilka wielkich problemów. Kładł się do łóżka z dylematem i następnego poranka budził się z odpowiedzią wymyśloną przez jego aktywną podświadomość. Dzisiejszej nocy dręczące go kłopoty były jednak szczególnie niepokojące i sen opuścił go zupełnie. Zamykając oczy, za każdym razem widział świeży grób Danny'ego. Choć ustrojony najpiękniejszymi wiązankami, był po prostu dziurą w ziemi i nie reprezentował sobą niczego dostojnego. Ściany sypialni zdawały się zamykać wokół Huffa niczym ubita ziemia wewnątrz grobu Danny'ego lub satynowe wyłogi jego trumny. Huff nigdy wcześniej nie doświadczył ataku klaustrofobii, zwłaszcza we własnym domu. Chociaż dysze klimatyzatora były skierowane na jego łóżko, pościel zwilgotniała od potu tak bardzo, że nie mógł zrzucić z siebie prześcieradeł, choć wierzgał i kopał nogami. Poczuł, że ma zgagę, zamiast więc leżeć tu i znosić cierpienia aż do rana, zdecydował się wstać i przespacerować. Może nocny spokój wiejskiego krajobrazu uspokoi go na tyle, że zaśnie. Otworzył drzwi wejściowe. W domu nie było systemu alarmowego. Nigdy też nie zamykano drzwi. Kto odważyłby się okraść Huffa Hoyle'a? Złodziej musiałby być niesamowicie odważny lub całkowicie szalony. Huff gardził Arabami, podobnie jak Żydami, Latynosami, czarnuchami i Azjatami. Podobał się mu jednak islamski kodeks sprawiedliwości. Gdyby złapał kogoś na kradzieży, obciąłby sprawcy rękę, a dopiero potem wydał go ospałemu systemowi sądowniczemu, który w dzisiejszych czasach mniej przejmuje się karaniem złoczyńcy niż ochroną jego cholernych praw obywatelskich. Sama myśl o tym smutnym stanie rzeczy pogorszyła zgagę Huffa. Odbiło mu się. Poczuł w ustach kwaśny posmak. Usiadł na werandzie w swoim ulubionym fotelu bujanym i zapalił papierosa. Z zadowoleniem wydmuchnął dym, wpatrując się w horyzont rozjaśniony światłami odlewni. Buchający z kominów dym utworzył cienką warstwę chmur nad miastem. Nawet gdy Huff pozwalał sobie na krótką przerwę w pracy, jego fabryka nigdy nie odpoczywała. Przez całe lato wiatraki na werandzie domu pracowały na pełny regulator, ponieważ często, tak jak dziś, stanowiły jedyne źródło wiatru. Huff odchylił się do tylu i z zadowoleniem chłonął delikatny powiew chłodzący wilgotną skórę. Zamknąwszy oczy, pomyślał o pierwszym razie, gdy ujrzał wiatrak na suficie. Pamiętał to, jakby wszystko zdarzyło się zaledwie wczoraj. Poszedł do sklepu ze swoim tatą, który szukał pracy. Właściciel nosił muszkę i szerokie szelki. Z kapeluszem w dłoni i pochyloną głową tata Huffa nieśmiało zaoferował, że wymyje i wyfroteruje drewnianą podłogę w sklepie, spali śmieci na zapleczu i wykona każdą robotę, do której właściciel mógłby zatrudnić kogoś, kto nie boi się ciężkiej pracy. Ojciec Huffa zauważył na przykład kilka brzydkich grud tynku pod okapem. Czy sklepikarz chciałby, żeby zostały usunięte? Podczas gdy dwaj mężczyźni negocjowali warunki tymczasowego zatrudnienia, mały Huff wpatrywał się w wirujące stalowe łopaty wentylatora pod sufitem, zachwycając się wspaniałą maszyną, która wichrzyła mu włosy chłodnym powiewem powietrza i osuszała pot na opalonej twarzyczce. Przez cały dzień tata układał towar na półkach, zamiatał podłogi i mył okna. Spalił śmieci, stojąc pod upalnym słońcem. Poprosił Huffa, aby mu pomógł i obserwował strzelające iskry. Malca zahipnotyzowały płomienie i fale żaru buchające z beczek. Ojciec nosił, podawał i dźwigał dla sklepikarza, aż jego plecy się zgarbiły, a twarz wykrzywiła z wyczerpania. Dzięki temu jednak tej nocy Huff miał co jeść. Dostał kanapkę z serem i pimento oraz resztkę oranżady z saturatora sklepikarza. Nic nie smakowało mu lepiej, chociaż czuł się nieswojo, jedząc na oczach ojca, który oznajmił, że nie jest głodny. Huff pragnął, by sklepikarz zaoferował mu porcję lodów taką, jakie przygotowywał przez cały dzień dla klientów, wypełniając stożkowate wafle taką ilością smakołyku, że z trudem utrzymywały się na rożku. Sklepikarz jednak nie zaoferował mu deseru i jak tylko Huff przeżuł kanapkę, co starał się robić jak najdłużej, orzekł, że czas już na nich. Często słyszeli te słowa. Trawnik przed domem przecięły światła samochodu, wyrywając Huffa z zamyślenia. Potarł twarz dłońmi, jakby chciał zmyć z niej wspomnienia i wstyd, jaki poczułby, gdyby ktoś dowiedział się o jego przeszłości. Na podjeździe zatrzymał się lśniący porsche Carrera, należący do Chrisa. Pierworodny syn Huffa wyskoczył z wozu i truchcikiem przemierzył alejkę prowadzącą na werandę. Dopiero wtedy zauważył Huffa. - Co tu robisz o tej porze? - spytał. - A jak myślisz? - Ładne ubranko - zauważył Chris z rozbawieniem, rozsiadając się na drugim fortelu i zakładając ręce za głowę. - Jestem tak wykończony, że prześpię pewnie cały jutrzejszy poranek. - Masz pracę od rana. - Zrobię sobie wolne, z powodu choroby. Kto mnie za to wyrzuci z pracy? Huff chrząknął z niezadowoleniem. - Gdzie byłeś o tej porze? - Mama George'a złapała grypę żołądkową. Zadzwoniła do niego w najmniej odpowiednim momencie. Biednemu George'owi właśnie stanął, ale musiał jechać do mamusi, zostawiając Lilę samą i niedopieszczoną. - Ta dziewczyna oznacza kłopoty. - Owszem. Właśnie dlatego tak mnie to podnieca. Huff wypuścił z ust kłąb dymu. - Zamierzasz tracić swoje najlepsze lata na obrabianie cudzych żon? Może zamiast tego zaciągnąłbyś do łóżka swoją własną i zrobił jej dzieciaka? Chris potarł pięściami oczy, jakby go nagle zabolały. - Nie chcę o tym teraz rozmawiać. - Będziemy o tym rozmawiać wtedy, kiedy ja zechcę - odparł Huff. - Całymi tygodniami unikałeś rozmowy na temat Mary Beth. Chcę wiedzieć, o co chodzi. - W porządku. - Chris oparł głowę na fotelu i nabrał powietrza w płuca. - Mary Beth nie chce podpisać dokumentów rozwodowych. Beck konsultował się z najlepszym adwokatem od tych spraw w Nowym Orleanie. Gość faworyzuje mężczyzn, a nie ich chciwe, marudne ekspołowice. Jest twardy jak głaz. Przygotował dla mnie papiery. Beck wczytał się w każde słowo i jego zdaniem to najlepsza opcja dla mnie, jednocześnie wciąż bardzo korzystna dla Mary Beth. - Przestał bujać się na fotelu, pochylił się do przodu i przysunął twarz do twarzy Huffa. - Ale ona nie chce podpisać papierów. - W takim razie może jest nadzieja, że się pogodzicie. Chris roześmiał się krótko. - Mary Beth nie odmawia rozwodu dlatego, że chce zostać ze mną, tylko z pogardy. Nienawidzi mnie, ciebie, tego miasta i fabryki. Gardzi wszystkim, co jest z nami związane. - Diabła tam, chłopcze, to tylko kobieta. Kobieta. Przestań pieprzyć Lilę i pojedź do Meksyku. Uwiedź swoją żonę. Zrób, co trzeba. Kup jej kwiaty, biżuterię, nowy samochód, nawet nowe cycki, jeśli sobie ich zażyczy. Przekup ją podarunkami i romantyzmem. Upokórz się, jeśli będziesz musiał. Nie umrzesz od tego. Przeleć ją tyle razy, żeby zaszła w ciążę, a potem zamknij w domu aż do czasu, kiedy dzieciak się urodzi. Gdy go dostaniemy w swoje ręce, ogłosimy ją patologiczną matką i odeślemy bez grosza gdzie pieprz rośnie. - To się nie stanie, Huff - Chris potrząsnął głową. Podniósł rękę, powstrzymując Huffa przed protestem. - Nawet gdybym zdecydował się wciągnąć tę sukę z powrotem do łóżka, czego nie zamierzam zrobić, nawet jeśli ją przelecę, jak to romantycznie ująłeś, tysiąc razy, nic z tego nie będzie. - Nic z tego nie będzie? O czym ty, do cholery, mówisz? - Podwiązała sobie jajowody. Huff poczuł, jak jego ciśnienie skacze pod sufit. W ciągu kilku sekund zgaga rozpaliła mu żołądek żywym ogniem, od przepony do przełyku. - Ostatnim razem, kiedy próbowałem się z nią pogodzić, roześmiała mi się w twarz - ciągnął Chris. - Powiedziała, że wie, dlaczego to robię. Chcę załatać nasze małżeństwo tylko po to, by zapewnić tobie i sobie dziedzica. Spytała, czy uważam, że jest taka głupia? - Spojrzał na Huffa. - Powiedziała, że można ją posądzać o wiele rzeczy, ale na pewno nie o głupotę. Potem ostatecznie pogrzebała wszelkie moje nadzieje, oświadczając, że podwiązała sobie jajowody. Bo rzekomo tyła od pigułek antykoncepcyjnych. Faktycznie, jej tyłek zrobił się szeroki jak stodoła. Teraz nosi skąpe bikini, więc nie może sobie pozwolić na dodatkowe kilogramy i opuchliznę. To jej własne słowa. Dlatego poddała się zabiegowi i może do woli pieprzyć się ze swoim meksykańskim czyścicielem basenu, wrócić do mnie i stać się na powrót kochającą, oddaną żoną albo wstąpić do zakonu. Jednego jednak nie zrobi. Nie pocznie dziecka - westchnął. - To właśnie bałem się ci powiedzieć i szczerze mówiąc, cieszę się, że w końcu zrzuciłem z siebie ten ciężar. Rozważając niepomyślne wieści, Huff wypalił papierosa aż do filtra. Jego głupia i powierzchowna synowa, co było mianem zbyt szlachetnym dla tej kłamliwej dziwki, uczyniła się bezpłodną. W porządku. W takim razie Chrisowi zostało już tylko jedno: uzyskać rozwód i ożenić się z kobietą, która urodzi mu dzieci. Znowu się odprężył. Przynajmniej nie będą musieli się dłużej zastanawiać, co zrobić z Mary Beth. Sama o tym zdecydowała, eliminując siebie z gry w zgadywanki, i Huff był jej za to niemal wdzięczny. Mając przed sobą nowy cel, obaj z Chrisem będą teraz mogli z całym zapałem zmierzać do jego osiągnięcia. - Beck o tym wie? - Nie, nikt nie wie - odparł Chris. - Powiedziałem mu tylko, że poddałem się, nie próbuję już ocalić swojego małżeństwa i chcę skończyć ze sprawą jak najszybciej. - Jego zdaniem ten prawnik z Nowego Orleanu jest najlepszy? - Sporo sobie życzy za usługi, ale jego klienci nie wychodzą z sądu oskubani do cna, niosąc jaja w torebce papierowej. Huff roześmiał się i poklepał syna po kolanie. - Twoje lepiej niech zostaną na swoim miejscu. Będziesz ich potrzebował. Chris uśmiechnął się, chociaż wciąż z widocznym przygnębieniem. - Powinienem cię posłuchać i zrobić dzieciaka Mary Beth zaraz po złożeniu przysięgi małżeńskiej. Zamiast tego uległem i zgodziłem się odłożyć to na później, do czasu aż „oswoi się z rodziną", jak to ujęła. Chris nie wiedział o tym, że Huff nie pozostawił decyzji o dziecku nowo poślubionym. Udał się do doktora Caroe'a i poprosił, aby ten zastąpił środki antykoncepcyjne Mary Beth placebo z sacharozy. Lekarz zrobił to, oczywiście za sowitą opłatą. Jak się jednak okazało, inwestycja nie wypaliła. Mijały miesiące, ale ku konsternacji Huffa Mary Beth nadal nie zachodziła w ciążę. Chociaż od ślubu nie minęło dużo czasu, ona i Chris częściej się kłócili, niż uprawiali seks. - Było, minęło, synu - powiedział. - Nie ma sensu trwonić energii na żale. Musimy się skoncentrować na przyspieszeniu rozwodu. Jeśli Mary Beth rozkłada nogi przed basenowym, możemy ją oskarżyć o cudzołóstwo. - Odpowie na to, wyliczając moje rozliczne romanse, w większości z jej przyjaciółkami. Musimy wymyślić coś innego. Huff ponownie poklepał syna po udzie i wstał z fotela. - Ten prawnik z Nowego Orleanu wygląda mi na odpowiedniego sprzymierzeńca. Poza tym, nawet jeśli nie możemy polegać na tym, że załatwi sprawę, mamy przecież Becka. Chodźmy spać. - To był długi dzień - zauważył Chris, gdy wchodzili do cichego domu. - Wydaje się, jakby od pogrzebu minęły całe wieki, nieprawdaż? - Hm. - Huff w zamyśleniu pomasował żołądek, wciąż płonący żywym ogniem od zgagi. - Co sądzisz o Sayre? Nie mieliśmy jeszcze okazji o niej porozmawiać. - Nadal jest afektowana. - Afektowana? - parsknął śmiechem Chris, gdy wspinali się po schodach. - To zupełnie jakby nazwać Osamę Bin Ladena rozrabiaką. - Nie wyjechała z miasta, tak jak zamierzała. Zadzwonił do mnie kierownik hotelu w Destiny. Zarezerwowała sobie u niego pokój. - Dlaczego? - Może była zmęczona, tak jak my, albo nie chciała wracać do Nowego Orleanu po nocy. Chris spojrzał na niego sceptycznie. - Gdyby jej zależało, wyniosłaby się stąd, choćby miała się czołgać. Nie myśli o nas i o Destiny ani trochę lepiej niż Mary Beth. Prawdopodobnie nawet gorzej. - Cholerne kobiety. Kto wie, co nimi kieruje? - zamruczał z niechęcią Huff. - Tyle dobrego, że Beck spędził z nią część wieczoru. - Wciąż wypełnia zadanie? - Właściwie to nie. Uratował ją przed Klapsem Watkinsem. Chris zatrzymał się na półpiętrze. - Co proszę? Huff odwrócił się z uśmiechem, potrząsając głową. - To, co powiedziałem. Beck pojechał do miasta na burgera i zobaczył Sayre w restauracji, co samo w sobie go zdumiało. Był tam również Klaps, ze swoimi wielkimi uszami i całą resztą, i próbował ją poderwać. Huff przekazał Chrisowi to, co powiedział mu Beck. Kiedy skończył, Chris potrząsnął głową z mieszaniną rozbawienia i konsternacji. - Co do diabła Klaps Watkins miałby do zaoferowania Sayre? - Ostatnią rzeczą była zniewaga wobec naszej rodziny. - Huff zmarszczył brwi. - Cieszę się, że Beck tam był. Wiadomo, czego chciał ten biały śmieć. Beck zadzwonił do mnie, jak tylko rozstał się z Sayre. Pojechał za nią do motelu i został, póki nie weszła do pokoju. Sayre wiedziała o towarzystwie i pewnie się domyśliła, że Beck opowiedział mi o wszystkim przez telefon. I ujął to tak - że gdyby wzrok mógł zabijać, byłby już trupem. - Nie zdziwiłbym się. - Sayre twierdzi, że zdecydowała się zostać na noc, żeby odpocząć i wyruszyć z samego rana, ale nie jestem przekonany, że to jedyny powód jej decyzji. Chyba żałuje, że była nieobecna, kiedy rodzina jej potrzebowała. - Przeceniasz ją - odparł Chris. - Osobiście nie sądzę, żebyśmy ją obchodzili. - Nie bądź taki pewny. Beck twierdzi, że chciała czegoś się dowiedzieć o sprawie Iversona. - Jak to miło z jej strony, że wreszcie się tym zainteresowała. Huff uśmiechnął się, słysząc sarkazm w głosie Chrisa. - Wydaje mi się, że twoja siostra ma wyrzuty sumienia, iż nie było jej przy tobie, kiedy potrzebowałeś pomocy. Zapewne dręczy ją również to, że nie było jej tutaj dla Danny'ego. - Co nasza droga Sayre mogłaby zrobić dla niego, czego myśmy nie zrobili? Stanęli w ocienionym przedpokoju. Huff zerknął w stronę zamkniętych drzwi do pokoju Danny'ego. - Prawdopodobnie nic. Do diabła, nigdy nie potrafiłem zrozumieć tego chłopaka. Myślę, że strata matki w tak młodym wieku spowodowała, że nigdy się nie pozbierał. Chris położył dłoń na ramieniu ojca. - Mam nadzieję, że teraz ma wszystko, czego potrzebuje. I że odnalazł spokój. Z tymi słowy pożegnali się i ruszyli każdy do swojej sypialni, Huff, nieczęsto zmęczony, tym razem byt wyczerpany. Usiadł w fotelu naprzeciwko okien, które wychodziły na trawnik na tyłach domu i rozciągające się poza nim rozlewisko. Zmartwienia, które miał nadzieję zostawić na ganku, teraz powróciły. Chris dołożył się jeszcze do nich najnowszymi wiadomościami o Mary Beth. Poza tym była Sayre, tryskająca nienawiścią do niego. Do niego. Własnego ojca. Nie miał żalu do Laurel za to, że umarła i zostawiła go z trójką dzieci do odchowania. Zrobił, co uważał za najlepsze dla nich wszystkich, ale jedynie Chris wykazywał się odpowiednimi cechami charakteru. Życie było skomplikowane, chociaż oczywiście znacznie lepsze od jego alternatywy. Huff nie wierzył w życie po śmierci. Kaznodzieje mogli sobie mówić co chcieli o skarbach czekających na ludzi w niebie, ale jego zdaniem, kiedy nadchodził koniec, był definitywny. To wszystko, co przynosiła pani Śmierć. Była tylko i wyłącznie tym - śmiercią. Huff nie oponował przeciw sentymentalnemu przekonaniu Chrisa, że Danny odnalazł spokój po śmierci, ale też nie zgadzał się z jego opinią. Danny nie znalazł żadnego spokoju, podobnie jak nie czekały na niego chóry anielskie, by zaprowadzić go do perłowych dwuskrzydłowych wrót zwieńczonych gwiaździstą koroną. Został pochłonięty przez nicość, wiekuistą czarną pustkę. To właśnie oznaczała śmierć. Dlatego Huff uważał, że trzeba korzystać z życia, ile wlezie. Jedyną nagrodą, jaką człowiek mógł odebrać, było to wszystko, co zdobył tu, na ziemi. I on właśnie chwytał życie pazurami i zębami, robiąc wszystko, co konieczne, aby zdobyć to, co najlepsze, największe, najbardziej pożądane. Chronić każdego, kto potępiał owe metody. Huff Hoyle nie tłumaczył się przed nikim. Jeżeli zaś ten sposób na życie nie gwarantował spokoju ducha, to trudno. Były gorsze rzeczy, bez których człowiek czasem musi się obejść. 9 Sayre weszła do biura szeryfa i podeszła do recepcji. Opryskliwy policjant siedzący za biurkiem wymruczał coś niezrozumiale na przywitanie. Nie zdjął nóg z biurka i kontynuował dłubanie pod paznokciami składanym nożykiem. - Chciałabym się widzieć z detektywem Wayne'em Scottem. Twarz urzędnika nie zmieniła wyrazu. Jeżeli jego publiczna funkcja, za którą mu płacono wymagała, aby w tym momencie zdjął nogi z biurka, poprawił krzesło i zostawił troskę o higienę osobistą na bardziej odpowiedni moment, policjant najwyraźniej nie był ani zainteresowany, ani zmotywowany do jej wypełnienia. - Scotta nie ma - rzucił. - W takim razie chcę się widzieć z szeryfem Harperem. - Będzie dziś zajęty przez cały dzień. - Jest u siebie czy nie? - Jest, ale... Sayre przeszła obok jego biurka i pomaszerowała wzdłuż krótkiego korytarza. Recepcjonista rzucił się w ślad za nią, z okrzykiem: „Hej!". Zignorowała go i bez pukania otworzyła drzwi prowadzące do gabinetu Rudego Harpera. Szeryf siedział za biurkiem, przedzierając się przez plik papierów. - Przepraszam, Rudy - rzucił policjant zza jej ramienia. - Weszła tutaj, jakby była kimś ważnym. - Bo jest kimś ważnym, Pat. Wszystko w porządku. Zawołam cię, jeśli będę potrzebował pomocy. - Mam zamknąć drzwi? - Tak - poleciła Sayre, chociaż pytanie recepcjonisty skierowane było do Rudego. Policjant rzucił jej nienawistne spojrzenie, po czym wycofał się, zamykając za sobą drzwi. - Czy to wszystko, na co cię stać? - spytała Sayre, spoglądając ponownie na szeryfa. - Czasami Pata trochę ponosi. - Co nie usprawiedliwia jego niegrzeczności. - Masz rację, nie usprawiedliwia. - Rudy Harper gestem zaprosił ją, by usiadła na krześle stojącym naprzeciw biurka. - Podać ci kawy, a może coś innego? - Nie, dziękuję. Spojrzał na nią uważnie. - Kalifornia ci służy, Sayre. Wyglądasz naprawdę dobrze. - Dziękuję. Niestety, nie mogła się odwdzięczyć podobnym komplementem. Tego poranka szeryf wyglądał na jeszcze bardziej wymizerowanego niż wczoraj, zupełnie jakby ostatniej nocy nie zmrużył oka. Odchylił się na krześle. - Cieszę się, że cię widzę, ale przykro mi z powodu, który cię tutaj sprowadził. Zawsze lubiłem Danny'ego. - Tak jak wielu ludzi. - Taki już był. - Rudy Harper przerwał na chwilę, jakby oddając cześć niedawno zmarłemu. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał w końcu. - Szczerze mówiąc, myślę, że jest coś, co ja mogę zrobić dla ciebie. Mam informację związaną ze śledztwem prowadzonym przez detektywa Scotta. Zaskoczony, gestem poprosił, by mówiła dalej. - Tak się składa, że wczoraj wieczorem około dziesiątej zjadłam obiad w towarzystwie Becka Merchanta. - Uhm? - mruknął Rudy, najwyraźniej nie mając pojęcia, do czego Sayre zmierza. - Kiedy wychodziliśmy z baru, zauważyłam, że opony jego pikapu, a także jego buty były zabrudzone żółtym błotem, które można znaleźć na terenie naszego obozu wędkarskiego. Zarzuciłam mu pobyt tam i celowe zacieranie śladów na miejscu przestępstwa. Przyznał się do obecności w obozie. Podobno udał się tam już po spotkaniu z wami, kiedy to poinformowaliście nas, że cały teren otaczający domek rybacki został uznany za miejsce przestępstwa i nikt nie powinien przebywać w tym miejscu. - Rozumiem. - Rozumiem? - Beck pojechał tam na moją prośbę. Poczuła się tak, jakby nagle straciła grunt pod nogami. - Twoją prośbę? - Poprosiłem go, żeby spotkał się w obozie z detektywem Scottem i ze mną. Sayre poczuła, że traci grunt pod nogami. - Chciałem, żeby ktoś z rodziny... - Beck Merchant nie należy do rodziny. - Dlatego właśnie poprosiłem go o pomoc, Sayre. Scott i ja chcieliśmy, żeby ktoś z rodziny poszedł z nami do domku, by sprawdzić, czy jest tam coś, co nie należało do was, a co mógł pozostawić zabójca, albo czy ktoś coś zabrał. Nie miałem sumienia prosić o pomoc Chrisa albo Huffa. Wciąż jeszcze... szczerze mówiąc, nadal wygląda to okropnie. Są firmy, które specjalizują się w sprzątaniu takiego bałaganu, ale dopóki będziemy gromadzić dowody... - Chyba rozumiem - powiedziała sztywno. - Nie chciałem, żeby Huff albo Chris przechodzili przez coś takiego, ale potrzebowaliśmy, by ktoś kto dobrze znał ten domek, rozejrzał się i sprawdził, czy nie ma tam czegoś dziwnego. - Całkiem logiczne - wymruczała Sayre, czując się jak idiotka. Nie zmrużyła oka przez całą noc, pragnąc jak najszybciej donieść Rudemu Harperowi o nocnej wycieczce Becka Merchanta, która wydała jej się co najmniej podejrzana, jeśli nie ocierająca się o przestępstwo. Tymczasem okazało się, że Beck ocalił jej rodzinę przed przykrym obowiązkiem, za co, jak przypuszczała, powinna być mu wdzięczna. To, że ją oszukał, było inną sprawą. Kiedy zarzuciła mu spacery po zakazanym terenie, mógł się łatwo wytłumaczyć z obecności żółtego biota na butach i oponach wozu, powiedzieć jej, że wyświadczył szeryfowi przysługę, która nie była dla niego przyjemna. Tymczasem celowo ją zwiódł, by wyszła na idiotkę. - Udało się? - Słucham? - Czy pan Merchant znalazł coś niezwykłego albo zauważył, że czegoś w domku brakuje? - Nie mogę rozmawiać o szczegółach prowadzonego śledztwa, Sayre. Jestem pewien, że to zrozumiesz. Sayre rozumiała doskonale. Szeryf się usztywnił. - Nazywasz to sprawą kryminalną. Czy to oznacza, że zmieniłeś zdanie co do rzekomego samobójstwa Danny'ego? - Samobójstwo to również przestępstwo i powinno zostać poddane śledztwu. - Rudy pochylił się do przodu i dodał łagodnie: - Po prostu staramy się być dokładni, to wszystko. Chcemy mieć stuprocentową pewność, że podczas połowu ryb w Bayou Bosquet Danny z jakiegoś powodu postanowił nagle odebrać sobie życie. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się wszystkiego. - Zostawił list? - Niczego takiego nie znaleźliśmy. Może Danny uznał, że skoro nie jest wystarczająco ważny, aby jego siostra porozmawiała z nim przez telefon, nie musi się fatygować pisaniem listu pożegnalnego. Niemniej Sayre powiedziała: - Nie sądzisz, że to trochę dziwne? - Przynajmniej w połowie samobójstw, jakie znam, denaci nie zostawiali żadnej wiadomości. - Szeryf spojrzał na nią łagodnie i dodał: - Prawda jest taka, że ludzie w takim stanie umysłowym nie potrafiliby wytłumaczyć samym sobie, dlaczego to robią. W takich przypadkach ci, których samobójcy pozostawiają na tym padole łez, muszą zaakceptować nieodwracalne. Była to piękna przemowa, ale nawet gdyby Rudy Harper poklepał ją teraz po głowie jak pieska, nie mógłby być bardziej protekcjonalny. Hołdował starym dobrym zasadom męskiego świata, i choć Sayre należała wprawdzie do rodziny Hoyle'ów, to i tak była tylko kobietą. - Co z wędkarzami, którzy odkryli ciało? - Jeśli ich o coś posądzasz, to powiem ci, że zostali oczyszczeni z wszelkich podejrzeń. Były z nimi ich żony i uwierz, to, co zobaczyły, wstrząsnęło nimi do głębi. Nie mamy żadnych powodów, by przypuszczać, że ci ludzie byli kimś więcej niż tylko niefortunnymi przypadkowymi świadkami. - Opowiedz mi o Genie Iversonie - poprosiła Sayre. - Hę? Celowo tak gwałtownie zmieniła temat. Chciała zobaczyć, jaką reakcję wywoła wzmianka o tym nazwisku. Doczekała się. Szeryf pobladł. - Dziś rano, zaraz po otwarciu biblioteki, znalazłam mikrofiszę. Sprawozdania lokalnych gazet na ten temat były absurdalnie subiektywne i niepełne, przeczytałam więc artykuł z „Times-Picayune", opowiadający o zniknięciu Iversona, aresztowaniu Chrisa i procesie. Sayre miała teraz lepsze rozeznanie w faktach dotyczących rozprawy brata. Eugene Iverson pracował dla Hoyle Enterprises. Niemal od pierwszego dnia zaczął organizować oddział związków zawodowych hutników. Chociaż wykonywał swoją pracę bezbłędnie, narażał się dyrekcji, podjudzając innych rozczarowanych robotników. Wreszcie zagroził zorganizowaniem strajku, jeżeli warunki pracy się nie polepszą, a przepisy BHP opracowane przez OSHA[z ang. - Agencja Bezpieczeństwa Pracy i Zdrowia] nie zostaną w pełni wprowadzone w życie i surowo przestrzegane. Groźba strajku poruszyła pracowników lojalnych wobec Hoyle'ów - lub przez nich zastraszonych. Wielu z nich nie podobała się interwencja związków zawodowych i odmówili wstąpienia w ich szeregi. Rozłam spowodował tarcia między hutnikami i oczywiście spadek produkcji. Huff, pragnąc uniknąć nadmiernego rozgłosu, interwencji OSHA i utworzenia oddziału unii, zwołał spotkanie dyrekcji odlewni z Gene'em Iversonem, z nadzieją osiągnięcia kompromisu. Podczas spotkania jednak Gene odrzucił minimalne ustępstwa zaproponowane przez Huffa. Oświadczył, że nie kupią go nic nieznaczące podwyżki pensji i puste obietnice poprawy warunków pracy. Oznajmił, że nie ustanie w wysiłkach, dopóki Hoyle Enterprises całkowicie nie przejdzie pod władanie związków zawodowych. Iverson opuścił zebranie i nikt go już więcej nie zobaczył. - Po wyjściu Iversona mój brat wspomniał coś o zamknięciu na dobre gęby temu agitatorowi - podsunęła Sayre. - Tak zeznali na rozprawie świadkowie. Podczas przesłuchania przez pana McGrawa dodali również, że Chris nie mówił tego poważnie - uśmiechnął się drwiąco Rudy. - Na procesie wspomniano o tym, że jeśli ktoś planuje morderstwo, nie mówi o tym w pokoju pełnym ludzi. - Może mówi, jeżeli jest Hoyle'em. Szeryf spojrzał na nią z wyrzutem. - Iverson próbował uczynić moją rodzinę odpowiedzialną za wszystkie wypadki przy pracy w odlewni - powiedziała. - Firma poniosła za nie odpowiedzialność. Teraz to Sayre spojrzała na szeryfa z wyrzutem. - Ta kara to żart. Kiedy Hoyle Enterprises zostaje przyłapane na łamaniu przepisów bezpieczeństwa, co w rezultacie doprowadza do śmierci dwóch, o ile pamiętam, pracowników i poważnego okaleczenia kolejnego z nich, płaci grzywnę, co jest wliczone w koszty firmy. Dostają prztyczek w nos i to wszystko, aż do następnego wypadku. Przed każdą wizytą inspektorów z OSHA czyszczą akta na tyle, by pomyślnie przejść kontrolę, a potem wszystko wraca do normy. Ta odlewnia to zagrożenie dla życia i dobrze o tym wiesz, Rudy. Iverson był agitatorem - ciągnęła - i możliwe, że najohydniejszym stworzeniem na całej planecie. Nie znałam go i prawdopodobnie wcale bym go nie lubiła, ale imponuje mi to, czego próbował dokonać. Huff i Chris na pewno myślą inaczej. - Setkom pracowników nie podobało się to, co robił. Zagrażał ich egzystencji. Bez pracy nie mieliby czym wykarmić swoich rodzin. Może Iverson mógł sobie pozwolić na strajk, ale nie oni. Wielu z nich pragnęłoby ujrzeć go martwym. - Niemniej, jak rozumiem, nikt go takim nie zobaczył. W ten sposób Chrisowi się upiekło, prawda? - Chris został uniewinniony, ponieważ ława przysięgłych uznała, że jest niewinny. - Tylko połowa z nich. Celny cios, ale niewystarczająco silny. Sayre nie spodziewała się, że szeryf opuści gardę. Mogłaby tu siedzieć przez cały dzień, bombardując go pytaniami i oskarżeniami, ale strata czasu. Rudy Harper do ostatniego tchnienia będzie bronił Hoyle'ów, ponieważ sprzedał im duszę i ciało. Sayre wątpiła, by niesłabnąca wierność szeryfa wobec jej rodziny była powodowana uczuciem, lojalnością czy łapówkami, które dostawał. Podejrzewała, że robił to z nawyku. Był niczym człowiek, który pali jednego papierosa za drugim, nawet sobie tego nie uświadamiając. Rudy kłamał dla jej rodziny tak długo, że wyrobił sobie odruch warunkowy, a naginanie faktów przestało być kwestią sumienia i wyboru. Poza tym, całkiem możliwe, że tym razem wcale ich nie próbował bronić. Chris został niesłusznie posądzony przez ambitnego prokuratora, który usiłował wyrobić sobie markę i nazwisko, wsadzając za kratki znaną osobę z pokaźnym majątkiem. Tak właśnie przedstawił to artykuł redakcyjny, który przeczytała dziś rano. Jej brat mógł posłużyć jako wygodny kozioł ofiarny w tajemniczej sprawie, która nigdy nie zostanie rozwiązana. Jeśli Chris nie popełnił zbrodni, za którą stanął przed sądem, jej uporczywe podejrzenia wobec

Posted in: Bez kategorii Tagged: męska fryzura do okrągłej twarzy, dlaczego koty mruczą, tangle teezer rossmann,

Najczęściej czytane:

wiesz wszystko.

Nie miała ochoty teraz się z nim spierać. - Cóż, nie zawsze tu będę - powiedziała, po czym przeszła przez hol, weszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. ... [Read more...]

przed windami.

– W porządku, Theo, naprawdę – rzekła cicho. – Nic mi nie będzie, jeśli pojadę z nimi. – Tym razem zejdziemy schodami – powtórzył stanowczo. ... [Read more...]

Lexus RZ 450e ujawniony, nie tylko wolant zamiast kierownicy zaskoczy na drodze

– Nic nie widziałam. Oczywiście mogę jeszcze raz sprawdzić.

Aimé wróciła po paru minutach i potrząsnęła głową. Luke podziękował jej i poszedł do swojego pokoju. Telefon zaczął dzwonić dokładnie w momencie, kiedy włożył klucz do zamka. Luke szybko otworzył ... [Read more...]

Polecamy rowniez:

Marmaris: na styku mórz
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 www.tren.waw.pl

WordPress Theme by ThemeTaste